środa, 30 maja 2012

Jak co roku o tej porze...

... pojawia się w mojej okolicy coś, co rolnikom spędza sen z powiek i jest niewątpliwym powodem do bycia wytykanym palcami przez wioskowe przykłady gospodarności, a co nam jednocześnie otwiera niewyczerpane pokłady naszych westchnień, pochwał dla natury i   stanowi arenę dla inwencji fotograficznej, malarskiej i jakiej tam jeszcze. Potencjał każdego rodzaju talentu w takich okolicznościach przyrody zyskuje dodatkową parę skrzydeł, których próżno szukać na wypielęgnowanym, wzorcowym, zgodnym z europejskimi normami polu. I pomyśleć, że źródłem, a jednocześnie i ujściem tych sprzecznych uczuć jest chwast. 









A oto moje nieudolne naśladowanie natury:)




czwartek, 24 maja 2012

Patchworkowo










Łyk kawy, błysk fotografii




Uwielbiam słoneczne poranki. Mają swoją specyficzną choreografię, na którą składają się powolne ruchy panów podnoszących markizy nad witrynami sklepowymi, restauratorów rozkładających stoły i krzesła w przyulicznych ogródkach oraz kurierów dźwigających wielkie paki towarów do odbiorców.

Potok ludzi na ulicy też jakiś taki niespieszny. Ci, których stanowisko pracy wzywało na konkretną godzinę, dawno już zajęli swoje stanowisko pracy. Spacerują więc kobiety z wózkami, emeryci powracający z zielonego targu oraz młodzież, która postanowiła sprzeniewierzyć się rodzicielskim nakazom i odpuściła sobie pierwszą lekcję.  Gdzieniegdzie bielą się w słońcu wyprasowane na blachę eleganckie koszule panów biznesmenów, którzy z laptopami i czarnymi teczkami poszukują ławeczki, aby przygotować się do wizyty u klienta. Tych jest w moim mieście ostatnio coraz więcej. To chyba dobry znak.

Taki poranek jak dziś ma dla mnie również charakterystyczny smak - smak najlepszej kawy na świecie. Z jej wypiciem wpisuję się akurat w moment tuż po tym, jak odwożę Oliśkę do szkoły i zanim porwie mnie korowód  telefonów i maili przynoszących pośpiech i nerwowość.  A megalomański zwrot (bo nie dość, że "najlepsza", to na dodatek jeszcze "na świecie") wydaje mi się jak najbardziej odpowiedni, opisujący dokładnie mój aktualny nastrój. Skłonność do przesady wzrasta wraz z nasłonecznianiem organizmu:)

W tym smakowaniu kawy objawiła nam się ostatnio w mieście zielona wyspa. 
Wyspa nazywa się Cafe44. 



Lokal do którego warto zajść z wielu powodów:

bo wnętrze - zapierający dech w piersiach sufit wypełniony od brzegu do brzegu renesansowymi sztukateriami najwyższej próby;

bo fotografia - kawiarnia jest jednocześnie miejscem, gdzie młodzi fotograficy mogą wystawić swoje prace, a spragnieni sztuki klienci mogą je wzrokiem albo portfelem skonsumować;

bo obsługa - pani "kawiarka" jest jednocześnie artystką-fotografikiem, a jej artystyczna dusza znajduje potwierdzenie w każdym elemencie jej stroju, wypowiedzi, podejściu do drobiazgów, urządzeniu wnętrza;

bo smak - kawa jest tu wyśmienita, przyrządzana na dziesiątki sposobów, których żaden nie zawodzi, a dzieci mogą liczyć na specjalne traktowanie - dostaną ciepłe kakao z uśmiechniętym misiem na wierzchu;

bo swoboda - z wygodnych foteli zwisają polarowe koce, którymi w chłodniejszy dzień okrywamy sobie nogi, dzieciaki rysują coś na podłodze, a spragnieni kawy goście przestawiają nam nimi nogi, aby ich nie nadepnąć,  pod stolikami prasa lokalna lub o tematyce fotograficznej.

Taaaaa.... 







sobota, 19 maja 2012

Dla małego Jakuba

Ilekroć dostaję zamówienie na album, nie mogę wtedy wyjść z podziwu, że są na tym  świecie jeszcze ludzie, którzy wywołują zdjęcia. 
Sama posiadam ich całkiem sporą kolekcję i chętnie wertuję stare albumy. Zarzuciłam jednak wywoływanie kolejnych, gdy tylko pod moim dachem zjawił się pierwszy aparat cyfrowy. 

Oczywiście tak sytuacja, jak i wszystko inne w życiu, ma swoje wady i zalety.  Nie posiadam więc już nowych fotografii w wersji papierowej, za to wykonuję ich teraz znacznie więcej niż niegdyś. A poprzez to uczę się. Nie ustaję w tym w biegu. Ten proces sprawia mi przyjemność.

I mam cichą nadzieję, że obudzę się pewnego poranka i stwierdzę, że osiągnęłam w tej dziedzinie wiele.  I że moje fotografie pozwolą dostrzec między wierszami to, co na pierwszy rzut oka się pomija. 








W kolorze piasku

Dzień w moim mieście wstaje przy niezmiennym akompaniamencie warkotu śmieciarek, nawoływań przychodzących wcześnie do pracy cukierników i pisku opon na brukowym bruku. Gdyby miasto było większe, tę muzykę dopełniłyby zapewne jeszcze odgłosy tramwajów. Te jednak majaczą gdzieś jedynie w moich wspomnieniach, gdy lata studiów spędzałam jeszcze w samym centrum Wrocławia. Wszystko inne - polityka, Euro 2012, budowa autostrad, katastrofy drogowe - pozostają gdzieś z boku przyrzucone pociętymi kawałkami materiałów mających obsłużyć zaplanowane na dziś projekty.  

Sobota daje ten luksus, że nie trzeba wstawać o konkretnej godzinie. Można pobyczyć się w łóżku chwilę dłużej i bez zerkania na zegarek wykonywać wszystkie poranne czynności przestawiając organizm na wolniejsze obroty. Choć gdzieś tam z tyłu głowy już kołacze się myśl, że trzeba nadrabiać zaległości.

Dziś jest wreszcie taki dzień, kiedy mogę z zadań wielkoseryjnych przesiąść się na zamówienia indywidualne. Te z kolei smakują mi jak smaczny koktajl po miesiącach bezmlecznej diety. I dobrze. Należy mi się! 





poniedziałek, 14 maja 2012

Brewerie Na Ferie

Kochani moi
Poczyniłam plany na wakacje.
Wraz z synem gimnazjalisto-licealistą postanowiłam wyruszyć w podróż. Nie na wycieczkę.Nie na wczasy. A właśnie w prawdziwą podróż, taką, podczas której na pewno nieraz zwątpimy, zmęczymy się, będzie nam się chciało płakać, ale być może przeżyjemy razem jakieś piękne chwile i obejrzymy cudne miejsca. Nie wykluczone, że czasem zmokniemy, będziemy głodni oraz brudni. Ale nie znaczy to teraz nic. Na razie to tylko bliżej nieokreślone "JEŚLI", "BYĆ MOŻE" i "OBY NIE", które, w zderzeniu z naszym nieposkromionym entuzjazmem, rozmywają się jak akwarela wystawiona na deszcz.

Zamierzamy pojechać ze Świdnicy...
                                                       do Sanoka...
                                                                           rowerami:)

Zamierzenie dość karkołomne (to w końcu ponad 600 km), ale otrzymujemy  tak wiele słów poparcia, że dostajemy skrzydeł i jeszcze bardziej nam się chce.

Na tym blogu oraz na fejsbukowej stroniektórą specjalnie sobie na tę okazję utworzyłam, będziemy zamieszczać opisy naszych przygotowań oraz wspomnienia z podróży. A wspomnień pewnie będzie co niemiara, bo że świat inaczej wygląda z rowerowego siodełka, nie trzeba przecież nikogo przekonywać.

Jeśli więc chcielibyście nas wesprzeć:
1) myślą, mową lub uczynkiem, 
2) poradź miejsca warte odwiedzenia, poleć tani kemping na trasie, użycz miejsca pod namiot w swoim ogrodzie, zaproś do stołu,
3) jeśli chcesz, możesz doradzić nam, jak doposażyć i przygotować rowery, kupić nam światełko odblaskowe lub dzwonek na kierownicę,
4) jeśli Ci zbywa stary aparat fotograficzny, z którego już nie korzystasz, a który jest choć odrobinę lepszy od mojego, chętnie przyjmiemy takową darowiznę". Wysłuchamy lekcji na temat tego, jak ładnie sfotografować krajobraz i jak uwypuklić detal.
5) módl się za nas do Boga, Allacha, Buddy; odmów godzinki, zaśpiewaj mantrę, usyp mandalę, albo po prostu wyślij nam swoją dobrą energię, podaruj amulet lub kamyk na szczęście.
6) powiedz, że nam się uda:)



Wszelkie ciepłe słowa i uśmiechy pod nosem pieczołowicie kolekcjonujemy, niczym zasuszone łąkowe kwiaty w wakacyjnej lekturze. 


Ale aby było ich jeszcze więcej, postanowiłam   i Was mile połechtać. W zamian za konkretną poradę dotyczącą naszego zamierzenia pod tym postem, uszyję dla Was poduszki o rowerowej tematyce.
Ooo, na przykład takie:








Paczkę wypełnię oczywiście stosem szafowych pachnideł. 
Jest oczywiście również drugi warunek. A jakże! W końcu cała blogosfera działa według ustalonych reguł, które ja chętnie łamię. Nie tym razem jednak. Tym razem również poproszę Was, abyście informację o tej rozdawajce  zamieścili na swoim blogu. 


Pomożecie?

Porady kolekcjonować będziemy mniej więcej do czasu wyjazdu czyli do około 20 lipca. Jeśli planów nie pokrzyżuje nam pogoda, w tym właśnie czasie chcielibyśmy pomachać Wam z drogi. 








czwartek, 10 maja 2012

Podróż na wschód - wpis zamawiany


Zafascynowana filmem "Truskawkowe wino" zrealizowanym według prozy Andrzeja Stasiuka decyduję o celu najbliższej wyprawy: wschód Polski. Skromny budżet pomaga w podjęciu decyzji o miejscu zakotwiczenia na tych kilka dni - sanockie mieszkanie mojej gościnnej siostry.

Już następnego dnia po przyjeździe wyruszamy na poszukiwania "stasiukowych" klimatów. Przejeżdżając drogą z Sanoka do Uluczy napotykamy na uśpioną, skąpaną w kolorach miejscowość. Mrzygłód  kiedyś był miasteczkiem, odbywały się tu targi, urokliwy ryneczek był centrum kulturalnego i gospodarczego życia całej okolicy. Dziś snują się tu leniwe koty, przed domami plotkują uwieszone na płotach staruszki, a młodzi mężczyźni dyskutują na techniczne tematy, pochyleni nad otwartą maską samochodu, który z racji stanu ocenianego gołym okiem nie ma już prawa jeździć o własnych siłach.
Gdy Stasiuk pisał swoje opowiadania, na pewno siedział przed apteką na jednym z kinowych foteli, pamiętających ubiegłą epokę. A nasza tu obecność z pewnością wzbudza  niebywałą sensację i czuję, że przez tę senną chwilę wysuwamy się na czoło towarzyskich plotek, przebijając nawet nieodległy ślub brytyjskiej pary książęcej* i beatyfikację papieża Polaka. Taka myśl przyjemnie  łechce nieskutecznie tłumioną od dzieciństwa matczynym upominaniem próżność.







Do Uluczy dojeżdżamy przed wieczorem. W miejscu, które umownie można  nazwać parkingiem, ktoś ustawił drogowskaz "Cerkiew 300 m" ze strzałką skierowaną ukosem do góry. Rozpoczynamy więc  wspinaczkę. Gdyby strzałka ustawiona była pionowo w gorę, nie byłoby w tym wielkiej przesady. Przeurocza budowla wzniesiona jest na niebotycznie stromym wzgórzu. Ale karkołomna wędrówka nie jest daremna. Wszystko tu zachwyca i odbiera siłę w nogach. Bukowy las kipiący budzącą się do życia zielenią. Drewno wysycone środkami do jego impregnacji. (Uwielbiam ten zapach...)  Zachodzące słońce i całkowita, przejmująca cisza. W takim miejscu można się zatracić i naprawdę dotknąć nieba. Nawet ja, zadeklarowana od dawna ateistka, zaczynam w takim momencie powątpiewać w swoją niewiarę.





Nazajutrz zgodnie stwierdzamy, że wrażeń ciągle nam jeszcze  mało. Myśl o dalszym zwiedzaniu obracamy na językach jak słodką landrynkę. Po krótkiej dyskusji wybór pada na Zagórz. Kierunek: z Sanoka do Leska. I choć miejscowość na pozór zniechęca do postoju, warto zaparkować auto na placu w pobliżu kościoła i wyruszyć  polną drogą w kierunku opuszczonego klasztoru. Budynek można wypatrzyć z drogi, choć widząc go z daleka w żaden sposób nie można nawet domyślać się, jakie niespodzianki szykuje dla dociekliwych piechurów. Po drodze oglądamy i dotykamy ustawioną wzdłuż drogi kolekcję prac rzeźbiarza, który ma tu swoją pracownię. Artysta cierpliwie i z entuzjazmem opowiada o swoim zajęciu. Prezentuje części ołtarza, który właśnie powstaje i opowiada o witrażach, które projektuje. Pozwala dotykać narzędzi i pogładzić drewno. Cudowne wrażenie. Z uśmiechem wysyła nas w dalszą drogę. Klasztor czeka...



Po drodze mijamy kolejne gospodarstwa. Nie jest ich wiele. Może trzy lub cztery. Ale ma się wrażenie, że w każdym mieszkają artyści. Przy jednym zachwyca balustrada w wyciętymi w deskach sylwetkami ludzi, przy drugim wyplecione kosze z wierzby, które nadal rosną. Przy kolejnym wiszą obrazy na drzwiach stodoły. Stwórca (jeśli istnieje) nie jest zbyt sprawiedliwy, tak nierównomiernie rozkładając talenty między ludzi. W tym pięknym miejscu myślę o swoich regionach jak o artystycznej pustyni.







Po dłuższej chwili dochodzimy do klasztoru. Do dziś pozostały jedynie zewnętrzne ściany. Nie ma dachu, nie ma wyposażenia. Zachwycają za to zachowane w doskonałym stanie freski i echo. W tej całkowitej ciszy nawet szept odbija się od ścian zwielokrotniony do granic obłędu. Zaskakuje napis "Leszek N., Grzesiek, 26.05.99" na wysokości parunastu metrów nad ziemią. Aż wolę sobie nie wyobrażać, na jakie niebezpieczeństwo musieli się narażać entuzjaści zaznaczania swojej bytności w takich miejscach. Ale o wandalach szkoda myśleć dłużej niż parę sekund. Warto za to pozwolić oczom przesmykiwać się po ocalałych detalach architektonicznym i dorysowywać w wyobraźni całość wnętrza z czasów największej świetności. Moja wyobraźnia doznaje w takich momentach obłędu i wystawia na szwank reputację mojego zdrowego rozsądku.





Po takich dniach, jakie tu spędzamy już któryś rok z kolei, nie można zasnąć spokojnie. Człowiek nasiąka widokami, kolorami i zapachami, a potem przez całe miesiące nie może odparować. Na pewno wrócimy tu w kolejnym roku i będziemy tworzyć barwny patchwork z następnych niezapomnianych wrażeń. I z pewnością uważniej przeczytamy kolejne pisarskie ekwilibrystyki Andrzeja Stasiuka.

_____________
* podróż odbyła się na przełomie kwietnia i maja 2011 r.