piątek, 31 sierpnia 2012

Pokłosie głupich żartów - czyli odpowiedź w odcinkach

Ja naprawdę żartowałam z tymi fotelami! Wcale nie mam zamiaru swoich niszczyć, żeby mi Madlen mogła uszyć nowe. Nie bierzcie sobie do serca wszystkiego co tu piszę, bo ja w większości wypadków żartuję,a nie jestem w stanie przewidzieć wszelkich konsekwencji. No i do zdobycia nowych pokrowców to wcale nie jest dobra droga. Wiecie, co sobie faceci o nas pomyślą? Ja wiem, bo mi kolega raz przesłał na mail taki ranking najbardziej bezsensownych rzeczy, które podobno robią kobiety.
Pierwsze miejsce w rankingu zajmowało stwierdzenie, że najbardziej bezsensowne jest to, że kobiety depilują sobie brwi, po to.... by w miejscu gdzie były brwi narysować brwi.

No nie dawajmy, kobietki kochane, dodatkowego narzędzia do ręki mężczyznom, bo wiadomo, że oni to wszystko biorą serio i na naszych żartach się nie znają. Nasze toki myślenia od zarania nie biegną współliniowo, tak więc  z pomysłu na fotele rakiem się wycofuję:)

_____


Z powodu tych samochodowych żartów oberwało mi się też od Madlen. Boi się, że ją wsadzą za nielegalne posiadanie broni. Próbuję ją przekonać, że rewolwer znalazł się w kadrze przez przypadek i że to od razu widać, że to zwykły straszak. Ale w razie kłopotów znajomych na policji  posiadam w sporej ilości, a w ostateczności wyciągnę ją za kaucją. Madlen jest jednak nieprzejednana  i zagroziła nielegalnym użyciem. Mam nadzieję, że wkrótce jednak jej przejdzie, jakoś ją udobrucham i mnie znowu zaprosi, bo przecież mam poszukać benzynianego dystrybutora!

______

Kolejny osobnik pyta, czy ja zawsze sobie ze wszystkiego żartuję. Odpowiadam (zupełnie serio), że żartuję owszem często i w sposób nieskrępowany, ale teraz już coraz częściej z rzeczy adekwatnych. Wiadomo, wiek zobowiązuje do pewnej powściągliwości. Ostatni świetny żart w moim wykonaniu (i jedynie w moim mniemaniu), przydarzył się w Sanoku,  gdy podczas wspólnego spaceru z siostrą ulicą Sadową zadzwoniłam do przypadkowo wybranych drzwi, po czym zwiałam sprintem, aby cały splendor za pomysłowość mógł spłynąć na rzeczoną. Siostra była na obcasie, więc żart się udał. Splendor spłynął wartkim strumieniem:)
Teraz, ponieważ stuknęła mi w tym roku czterdziestka, stałam się poważną kobietą. Nie wiercę się przy stole i zaczęłam już nawet poważniej myśleć o przyszłości. Ale ponieważ ta magiczna granica w żaden sposób nie zagraża jeszcze mojej kochanej siostrze, przymykam oko na jej wybryki, co  zilustruję poniżej:




Niedaleko pada jabłko od drugiego jabłka.

____________

No i wreszcie... tadam... uruchomił nam się znowu pan Marcin ( Mąż Żony Pana Marcina Z Poprzedniego Wpisu). Znaczy, nie dosłownie z poprzedniego, tylko wszyscy przecież wiemy, że tak go tu umownie  w skrócie nazywamy. O dziwo, tok myślenia Pana Marcina przebiegał nadspodziewanie współliniowo, bo Pan Marcin wcale nie obraził się ani na mnie, ani na  feministyczne komentarze, ani też na Żonę Pana Marcina za to nagabywanie o adres do dystrybutora pończoch.  Mam tylko nadzieję, że żona Pana Marcina nie dała się łatwo spacyfikować i kupno pończoch udało się jej na Mężu Żony ITD wymusić. Przepraszam z tego miejsca, że nie doceniłam w moim mniemaniu wąskiej specjalizacji Pana Marcina, bo Pan M. okazał się mężczyzną o horyzontach szerszych niż przeciętne. Tak więc, że się Pan nie obraził, gdy myśmy sobie tak pozwalały, wielkie dzięki. To wróży Żonie ITD długie lata szczęśliwego pożycia.
_____________

Mąż Żony Pana Marcina Z poprzedniego Wpisu nie dość, że okazał się współliniowy, to zaakcentował nawet parę punktów stycznych. Uczynił to, (mogę Panie Marcinie?) w komentarzach pod postem "W oparach absurdu". Wcielił się w postać Schopenhauera, Nostradamusa i Coehlo. Tym Coehlo Pan sobie trochę u mnie nagrabił. Na szczęście Kołakowski zrobił porządek i stanął na wysokości zadania. Przy komentarzu Nostradamusa omalże nie oplułam monitora herbatą, którą właśnie wtedy piłam. Ale Schopehauerem Pan naprawdę się nie popisał.  Po pierwsze to było poniżej poziomu wszystkich innych komentarzy, które się tam pojawiły. Po drugie swoim błędnym wpisem pod postem "Dla uczesania Emocji" znacząco zmienił Pan sens i nastrój całego posta. To miał być pierwszy Prawdziwie Nostalgiczny Wpis Od Dłuższego Czasu. Pisząc go byłam naprawdę nostalgiczne usposobiona, ale Pana błędnie postawiony komentarz sprowokował mnie i jeszcze kilka znamienitych postaci do absurdalnych odpowiedzi.  Tego się nie robi kotu.

_________

I na koniec jeszcze hurtowo do kilku osób, którym ta zabawa w przerzucanie się absurdami spodobała. WIĘCEJ SIĘ W TO NIE BAWIMY!!! 
Po pierwsze: co jest śmieszne raz, drugi raz wydaje się być czerstwą bułką.
Po drugie: rozwala mi to cały harmonogram i to co miało być jak najbardziej serio okazuje się znowu jakąś podśmiechujką.
Więc jeśli ktoś ma jeszcze ochotę ustosunkować się lub wejść w dyskusję z Nostradamusem, Newtonem, Einsteinem albo Joanną d"Arc, proszę to robić pod tymi postami. Zepsutego nastroju pod postem o czesaniu i tak już nic nie zrekompensuje.
Natomiast wszelkie pomysły na nowa zabawę zostaną rozpatrzone jak zwykle pozytywnie, pod warunkiem, że będą naprawdę fajne. A nie jedynie "fajne ale słabe".

I tym drętwnym żartem żegnam się dziś
Karol Strasburger



czwartek, 30 sierpnia 2012

Tapicerskie Szapo Ba

Mój samochód opanowały chyba wszelkie możliwe dysfunkcje tego świata. W dodatku żaden mechanik w tym mieście nie jest w stanie mi pomóc. Czegóż to ja już nie wymieniłam w tym wozie? Wymieniłam już nawet takie rzeczy, co do których nie zdawałam sobie sprawy, że są przeznaczone do motoryzacji. Panowie fachowcy załamują ręce i doradzają sprzedaż auta. Przeraża mnie ta myśl, że w końcu trzeba będzie to zrobić i rozglądnąć się za nowszym modelem. Tym bardziej mnie to napawa obawą, że ja w auto wrastam. Chodzi o umiejętność prowadzenia pojazdu. Jak już się do jednego przyzwyczaję, to ze wszystkim przestawić mi się na nowe bardzo trudno. I zawsze zanim obeznam się z nowym egzemplarzem, zdążę zaliczyć kilka krawężników, wystających słupków i tym podobnych elementów małej architektury. Po wszystkich tych incydentach nawet najbardziej wypielęgnowana blacharka raz-dwa nabiera rustykalnego szlifu. Nigdy więc nie oburzam się, gdy ktoś mówi o przysłowiowej "babie za kierownicą".  Bowiem "baba za kierownicą" służąca za źródło tej umownej definicji to JA!

Od czego jednak ma się przyjaciół, gdy własne zasoby zawodzą? Między innymi od pożyczania samochodu:)
Autem, na które wszyscy zgodnie wołamy "RED",  a które tu zaraz szerzej przedstawię, przebyłam już w życiu około tysiąca kilometrów. Można więc rzec, że trochę się już znamy i traktujemy się nawzajem po koleżeńsku. Ja mam zaufanie do niego, że nie będzie mnie straszył żadnymi żarzącymi się kontrolkami o trudnym do zinterpretowania przesłaniu. On ma nadzieję, że ja poprawnie rozróżniam kierunki i nie pomylę pedału gazu z pedałem hamulca. Nie ma więc stresu.

Jeśli jednak o wrastaniu w auto mowa była przed chwilą, to moje wrastanie jest niczym w porównaniu z wrastaniem Madlen.

Madlen  najintensywniej wrastała w fotele. A gdy te się zniszczyły, jej zręczne ręce uszyły nowe pokrowce.  Fotele podobają mi się tak bardzo, że rozpatruję  ewentualność zniszczenia swoich i powierzenie ich w jej ręce. Wykrój na koty oraz materiał w kratę pochodzą z mojej własnej szafy, cała reszta to już jej dzieło.






Obecność poduszek w aucie Madlen jest zrozumiała i da się łatwo wytłumaczyć. Przyjaciółka nie czyta Irvinga. Może zatem robić w aucie wszystko to, przed czym mi drżą kolana. (vide poprzedni wpis)





Kluczyk domowej roboty z breloczkiem ma wskazywać na płeć właścicielki. Niedomówień nie ma:)





Ale dopełnieniem najbardziej dopełniającym ze wszystkich jest wlot paliwa (mam nadzieję, że tak się to nazywa w fachowej nomenklaturze). Wielokrotnie próbowałam dociec, co to się mogło z ową pokrywką przykrego wydarzyć. Zawsze zapominam zapytać. Na moje oko brak pokrywy sugeruje, że Madlen tankowała auto  i pośpiesznie, nie wyjmując pistoletu do nalewania benzyny, w niewyjaśnionych jak dotąd okolicznościach chciała opuścić stację. Obiecuję, że gdy następny raz ją odwiedzę, rozglądnę się, czy nie dysponuje ona jakimś nadprogramowym dystrybutorem paliwa na pokojach. Zdam w tej sprawie szczegółowe zeznanie:)



Pozdrawiam wieczornie i uśmiecham się szeroko
Beata Hołowczyc

_____
* W sesji zdjęciowej udział wzięły następujące rekwizyty:
fotele samochodowe - 4 sztuki
poduszki kociane - 2 sztuki
rewolwer na wszelki wypadek - 1 sztuka
dziura - 1 sztuka

** Kategoria "szyję", chociaż pierwszy raz prezentuję tu wyroby, które nie są mojego autorstwa.

środa, 29 sierpnia 2012

Bo uśmiercić kogoś to nie jest prosta sprawa

Odkąd zauważyłam, że podczas wiszenia na wyciągu można nie tylko myśleć, ale i czytać, udało mi się pchnąć do przodu moje zaawansowanie w powieści o matadorze.  Ja naprawdę nie wiem, czemu ja to w ogóle czytam. Ta książka to ten typ kryminału, w którym już w pierwszym rozdziale ktoś umiera. Potem wszyscy są podejrzani, a na końcu okazuje się, że zabił ten, którego prawie  w ogóle nie podejrzewaliśmy.  Co za zaskoczenie! Na mnie już ten schemat chyba  nie działa, bo nauczona doświadczeniem, od razu na stracie z urzędu podejrzewam każdego. Z definicji - wszystkich po równo. Na wszelki wypadek z kręgu podejrzeń nie wykluczam również osoby prowadzącej śledztwo. W ogóle nie potrafię emocjonować się tym, że podejrzenia padają raz na jedną osobę, to znów na inną. Codzienne życie jest tak bardzo pełne zaskakujących niespodzianek, że żaden twórca kryminałów rzeczywistości nie podskoczy.

Oprócz tego, że zabito tego  jednego faceta na początku, przez całą powieść ktoś (czytaj: potencjalnie wszyscy) chciał zabić prowadzącego śledztwo. Tylko że ten drugi gość był z tych twardych - cały czas udawało mu się przechytrzyć   oprawców i wyjść cało z opresji. Po piątym akcie cudownego samoocalenia straciłam cierpliwość i odkryłam w sobie ciągoty do tego, aby własnoręcznie to męskie cudo ukatrupić. Za jednym zamachem skończyłaby się gehenna bohatera z powodu ciągłych prześladowań, oprawców z powodu nieskutecznych prób i moja - zniecierpliwionej czytelniczki. Miałam nadzieję, że po tej lekturze wzbogacę się o jakąś wiedzę o regionie Rioja, o samym winie albo o jakieś wrażenia estetyczne wynikające z soczystych opisów. A tu nic, czego bym już nie dowiedziała się od  Petera Mayle'a.

To, że już tydzień chodzę do Najlepszego  W Świecie Terapeuty z tą samą książką, też wydawało mi się podpadające. On  pytał: "Co tam takiego ciekawego czytasz?" Ja odpowiadałam "Rioja dla matadora".  Potem pytanie zostało zredukowane do "jaka lekturka?", a i odpowiedź zubożała: "matador". Na końcu wystarczało już, że on jedynie rzucał okiem, ja odchylałam okładkę. On wydał onomatopeiczne "Aaa..." 
Wszystko odbywało się  bez słów. Konwersacja nam siadła. 

Od dziś więc zaczęłam terapeutyczny lans z Irvingiem pod pachą.  Znowu pojawiły się pytania. Znowu padały  odpowiedzi. Był temat:)



Irving w ogóle jest świetny. Najświetniejszy ze wszystkich świetnych. Pamiętam początek mojej przygody z tym pisarzem -  już przy pierwszym trupie zaiskrzyło.  Bo nie o to w literaturze chodzi, co się robi, tylko jak się to robi. Kto, kogo i po co morduje - to nie są rzeczy istotne. Bo ważny jest proces.  Może być BYLECO, byle by dobrze podane, a Irving jest  mistrzem w serwowaniu codzienności w opakowaniu ekskluzywnym.

A u Irvinga z reguły takie rzeczy jak zabójstwa wychodzą przypadkiem albo w afekcie. U niego zbrodni się nie popełnia z premedytacją. Po prostu morduje się ludzi, bo tak wyszło. No, jak to w życiu.
Żeby też nie było niepotrzebnych wzruszeń i dylematów natury moralnej, zabija się zwykle tę osobę, która najbardziej w danej powieści na to zasługuje - czyli najgorsza świnia i swołocz  w plejadzie gwiazd danego odcinka.    Nikt nie leje łez, bo każdy myśli: "ma drań za swoje". Wszystko jest jasne w kwestii uczuć, bo uczucia u Irvinga to treść drugorzędna. Pierwsze skrzypce gra absurdalność całej sytuacji.

Bywa również u tego pisarza, że śmierć spotyka postać przypadkowo (to znaczy nie w wyniku zemsty czy samoobrony bohatera pozytywnego). W "Jednorocznej wdowie" giną chłopcy, bo matka zatrzymała auto na skrzyżowaniu i miała skręcone w lewo koła. Samochód walnął ich z tyłu, wepchnął matkę z dwoma chłopcami pod nadjeżdżający z naprzeciwka samochód  i gotowe. W "Modlitwie za Owena" umiera matka głównego bohatera od uderzenia w głowę piłką. W "Ostatniej nocy w Twested River" ginie  Indianka uprawiająca sex z ojcem chłopca, który to z kolei chłopiec wziął Indiankę za jakiegoś zwierza, bo myślał, że ta znęca się nad ojcem, walnął ją patelnią i po kłopocie.

Irvingowskie nieszczęścia mogą wydarzać się również  w wyniku okaleczeń. W "Świecie według Garpa" pani odgryza panu męskość podczas seksu w zaparkowanym samochodzie; młode kobiety odcinają sobie języki na znak protestu przeciwko pewnym ideom. W "Czwartej ręce"  reporterowi odgryza rękę lew.  No, można by wymieniać i wymieniać. Najważniejsze jest jednak nie to, co się wydarza, ale zbieg okoliczności, które wydarzenie sprowokowały oraz następstwa owego zdarzenia, które prowadzą do całej lawiny kolejnych absurdów.  Czyli znowu: nie jest ważny sens (bo go nie ma), ani też motyw. Liczy się proces.

Podsumowując Irvinga: jego powieści niosą dla mnie również wartość edukacyjną:
1) na skrzyżowaniu, gdy wiem, że potem będę skręcać w lewo, pamiętam, aby koła skręcić dopiero po rozpoczęciu jazdy, nigdy zaś czekając na światłach,
2) nie uprawiam seksu w samochodzie,
3) nie podchodzę do klatki z lwami wymachując rękami,
4) nie chadzam na boiska, bo znając moje szczęście, ja oberwałabym piłką lekarską,
5) wszystkie patelnie chowam pod klucz.

A na koniec cytat dnia (ze "Świata według Garpa") z kategorii ABSURD:

Kiedy już zgubili wszystkich sędziwych uczestników pogrzebu, Bodger zabrał Garpa do baru Bustera na kawę. Najwyraźniej uznał, że Garp wieczorem zmienia płeć, a w ciągu dnia nazwisko.

No i jeszcze to, bo nie mogłam sobie darować - z kategorii KONKRET:)

Wynajęła małe mieszkanko, co wywołało nową lawinę irygatorów ze strony matki i zdrowotnego obuwia ze strony ojca. Widocznie rozumowali tak: skoro już ma być kurwą, to niech przynajmniej będzie kurwą czystą i właściwie obutą.


Pozdrawiam czwartkowo i absurdalnie
Wisława

_________
P.s. A tę poszewkę na książkę uszyłam i wyhaftowałam własnoręcznie dwa lata temu.

W oparach absurdu

Po dziesięciu mailach w tę i jedenastu we w tę (vel "wte i wewte"),  w których to udało się rozwikłać zagadnienie niechęci kobiet do zachodzenia w ciążę w krajach rozwijających się i wpływ tego zjawiska na rynek wydawniczy w Polsce, należało wreszcie wziąć się za poważne rzeczy:

@   ---->    Ok, czas do roboty:)
@   <----    Ok. Nie czas żałować róż, gdy płoną lasy. Powiedzenie nie ma związku z rozmową, ale przynajmniej romantycznie brzmi.
@   ---->   Dura lex, sed lex. Też bez związku, ale za to jak mądrze brzmi.
@   <----   Carpe diem - jak powiedział Konfucjusz, trzymając swoją czaszkę w ręce, albo Kartezjusz, wysyłając zgrabnym kopnięciem czaszkę swojej teściowej w kosmos.
@   <----   Nie chce mi się z wami gadać - rzekł Jezus do trzech króli, bo mu przynieśli mirrę, kadzidło i złoto, a on chciał bebiko, pampersa i brzoskwiniowo-jabłkową papkę gerbera. Po czym rozdarł się po niemowlęcu-bosku.

Taaa... No to czas do pracy, bo my tu gadu-gadu, a Niemcy się zbroją - jak mówię to ja - Wanda, co nie chciała Niemca (w 1/4 Niemka z górali sudeckich - autochtonów, w 1/4 góralka z Beskidów, w 1/4 Polko-Ukrainka z Równego, a w kwestii ostatniej ćwiartki to już bałam się pytać rodziców!!!)

Aaa... i zdjęcie. Też bez związku, ale akurat nie miałam nic w temacie pampersa. A może to i dobrze:)




wtorek, 28 sierpnia 2012

Dla uczesania emocji

Horyzont to akt łączenia,
błękitu z kawałkiem lądu...



____________
* Cytat z piosenki Raz, dwa, trzy... pt. "Dalej niż sięga myśl" (nie chce mi wyjść to dzisiaj z głowy)
** Zdjęcie zrobiłam kiedyś odwożąc syna do domu, w burzowe lipcowe popołudnie. Zwykle moment odwożenia go do domu jest dla mnie smutnym przeżyciem, tak wtedy stałam na poboczu i czekałam... aż ta tęcza się rozpłynie. A ona tam wisiała i wisiała. Teraz czekam, aż marzenia się spełnią. Czyli pewnie nigdy, bo to te z kategorii "nierealnych", ale co tam:)

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Mężczyźni to wąska specjalizacja

Droga Pani Żono Pana Marcina Z Poprzedniego  Postu

Ja Pani naprawdę nie zazdroszczę Pani rodzinnej sytuacji. Ale postaram się Pani pomóc, jak mogę. Ręczę Pani, że gdyby wyrażała Pani zapotrzebowanie, na poczekaniu jestem w stanie wymyślić dla Pani kilka Absurdalnych Argumentów  (zwanych dalej w skrócie AA) dla poparcia Pani racji i utwierdzenia Pani rosnącej na znaczeniu pozycji w Pani rodzinnym stadzie. Kolejne kilkadziesiąt AA wymyślę po krótkim zastanowieniu. Daję jednocześnie gwarancję, że prawie wszystkie te AA przy odpowiedniej argumentacji będą brzmiały bardzo racjonalnie i nikt (nawet Pani mąż) nie będzie w stanie z nimi dyskutować.

A gdyby już wspomniane wcześniej środki jednak zawiodły, to powiem Pani, gdzie kupić świetne koronkowe pończochy, które ostatecznie zamkną buzię mężowi. Tam też zaopatrują się wszystkie Carmen świata i wszystkie Baśki Wołodyjowskie. Pończochy te zastosuje Pani jednak w razie wyższej konieczności i po uzyskaniu zaświadczenia od specjalisty d/s medycyny pracy lub z poradni uzależnień, że wszystko jest ok.

Niniejszemu postowi - dla niepoznaki i mając na uwadze sztywne przyzwyczajenia Pani męża - nadaję celowo kategorię "Gotuję". No, bo wiadomo... (mężczyźni to wąska specjalizacja:)

P.s. 1.
Stały czytelnik (jak się sam określił, a co na mnie zrobiło spooore wrażenie, że takowych już mam:) zwrócił mi uwagę, że wczoraj zamieściłam pierwszy post bez zdjęcia (czym dodatkowo utwierdził w moich oczach fakt, że jest czytelnikiem stałym i znającym już trochę specyfikę blogową).
No to dziś zdjęcie na koniec, które jeśli chodzi o jego związek z treścią tego wpisu ma się nijak. Ale przynajmniej dopełniłam formalności: tekst + obrazek. No i z czystym sumieniem mogę tu zgrabnie podpiąć dodatkową kategorię "szyję", stawiając w ten sposób kropkę na "i" i wysyłając tym samym na orbitę okołoziemską  hipotetyczne  zainteresowanie Pana Marcina (Męża Żony Pana Marcina Z Poprzedniego Postu) tą instruktażową treścią wymierzoną w  stan jego błogiej nieświadomości.




P.s. 2.
Poszewki dostępne są w sklepie na Allegro, jak by co. Więc ucieszę się, jak by co:) --> KLIK

P.s. 3.
Jakiś gringo (cały czas Anonimowy!) się wczoraj podpienił, bo poczuł się tu mocno zdyskryminowany. To uprzedzam lojalnie, że  jego sytuacja na tej stronie znacznie się pogarsza z posta na post, do czego sam mnie wczoraj swym brakiem opanowania i mizernym zdystansowaniem się do takich zjawisk paranormalnych jak: rónouprawnienie, powszechna tolerancja, oraz inne temu podobne, prowokuje. Bo ja w prawdzie bardzo tolerancyjna potrafię być, jeśli mi zależy, ale jednak tak bardziej po polsku tolerancyjna. Czyli jak ktoś mi takim czy innym Sienkiewiczem w głowę uporczywie łupie,  to mi się poglądy zaczynają niekontrolowanie radykalizować. Osoby postronne, które rykoszetem przy tym obrywają,  serdecznie przepraszam i w jasne czoło całuję tysiąc razy. Choć jak znam życie i męską zachłanność, taki budżet okaże się niewystarczający :(
No to, gdzie ja podziałam te pończochy???



Koleżeńska lekcja PDŻ

Dostałam wczoraj taki oto list na skrzynkę mailową*:
"Droga Pani Beato. Od czterech miesięcy rozpoczynamy z żoną nasz dzień od czytania nowych wpisów na Pani blogu. Ja czytam głównie te z etykietą "rozmyślam", albo "cytuję", albo "czytam". Żona zaś rajcuje się wpisami z serii "szyję" i "gotuję". Jak więc widać, podział ról w domu mamy jasno sprecyzowany. Ale ponieważ to ja zarabiam na dom, to całą tę działalność pod hasłem "szyję" może sobie Pani darować na korzyść działalności "myślę". Pozdrawiam Marcin." (poprawiłam trzy błędy ortograficzne i dołożyłam swoją interpunkcję i jedno słowo "albo". Autora za to przepraszam).

No to ja na takie dictum nie mogłam zostać obojętna. Bo po pierwsze, gdyby nie kuchnia Pańskiej żony, Panie Szanowny, z pewnością nie przeżyłby Pan dłużej niż tydzień. A gdyby nie jej manualne uzdolnienia i chęci, Pana mieszkanie byłoby zimne, jak mina Nelly Rokity po zwróceniu jej uwagi, że popełniła jakieś obyczajowe faux pas. Proszę więc mi tu poczynań i zamiłowań Pańskiej żony nie deprecjonować, bo usposobienie wojującej feministki mi się zaraz uaktywni.
Po drugie, ja szyć bardzo lubię, choć może nieszczególnie umiem.  A ponieważ zwykłam robić to co lubię i dzielić się  efektem tego lubienia  z niemowlęcym wprost entuzjazmem, to robię to takowoż (boże, co za okropne słowo  to "takowoż").

Ale ponieważ od tygodnia nie uszyłam nic, czego bym już tu nie prezentowała, bo zamówienia mam wciąż standardowo-nudno-jednorodne, więc w kategorii "szycie" nie mam nic do powiedzenia. A że w stanie takiego blogowego uzależnienia, jakie mną znowu zawładnęło, pisać się chce - to dziś nagnę się (wyczuwa Pan zapewne teraz tę nutkę kokieterii przy słowie "nagnę"?!) i zamieszczę post z serii "Rozmyślam". W zasadzie powinnam chyba dodać nową kategorię "Rozmawiam" dla postów, w jakim się tu zaraz rozwinę, ale nie wiem, czy dodatkowe uszczegółowienie tematyki odbyłoby się jeszcze na moją korzyść, czy byłby to już może krok w kierunku tematycznej hiperdokładności. Wszak nadgorliwość gorsza od faszyzmu - jak mawiają niektórzy (Co to tak naprawdę znaczy? Do dziś się zastanawiam). Frazes to przestarzały i niemodny, ale jakże aktualny.

No więc dziś znowu fragment wyjętej z kontekstu (i mocno wyedytowanej dla uwydatnienia tego, co najbardziej istotne było) rozmowy z kolegą Jackiem (miej mnie w opiece, Mateńko Przenajświętsza, jeśli kolega Jacek kiedykolwiek odkryje tego pożal-się-boże bloga. Skończą się rozmówki przy ekranie, a  wtedy to żegnajcie tematy na posty!).

Zaczęło się od niewinnego:

J:  Halu, halu, dziewczynko! Co tam u Ciebie?
B: A nic, czytam sobie.
J: A co czytasz?
B: "Rioja dla matadora." Kryminał taki, w sam raz na wakacje. Na razie coś mało trupów, ale zostało mi jeszcze 200 stron, to akcja może się wkrótce rozwinie.

Potem musiałam mu wytłumaczyć, co to ta "rioja" jest. Nie obyło się bez paru zdań z deprecjonowaniem męskiej płci  i powoływaniem się na szowinizm wszelakiej maści w tle, więc Wam oszczędzę.

J: Ja tam się nie znam. Matadorem nie jestem.
B: A ja myślałam, że każdy facet to albo matador, albo góral.
J: O matko! Aż taka rozpiętość?  A to z doświadczenia czy z podejrzenia?

Dalszy fragment to trzeba pominąć ze względu na słownictwo i dalszą część dyskryminowania, a także  dyskusji na temat przedmiotowego traktowania, które jednak pozostały - zgodnie z moją intencją - potraktowane jako żarty, bo odzywamy się do siebie w dalszym ciągu. Ale potem nastąpiła nagła zmiana tematu:

B: Bo ja na takim fajnym  koncercie byłam. Górali z Osetii się naoglądałam. Tak mi się temperament przy tych chołupcach rozbuchał, że jeszcze się taki Bohun nie urodził, co by mi go był w stanie teraz utemperować.
J: Oooo - nie mów hop:) Nie to, żebym się chwalił, ale ty nie doceniasz wszystkich Bohunów świata.

Potem wstawił mi kilka znaczków w stylu ":)", na co ja mu odpowiedziałam również kilkakrotnie ":)", na co on z kolei się naprawdę wkurzył i powiedział:

J: No dobra, dziewczynko. Gardzisz mym towarzystwem, to idę spać.  - Po czym, na słowa protestu, że "jak to? ja gardzę?" itd., dodał: - Bo ciągnę Cię za język, a Ty nic.
B: Jeśli tę serię emotikonek nazywasz ciągnięciem za język, to daleko Ci do Bohuna. - wypaliłam z grubej rury.
J: Myślisz, że Bohun fejsbukował z dziewojami? Hehehe, to śmiała teoria jest. Ja myślę, że on je bezpośrednio i osobiście  brzuchacił w czworakach:)
B: No życzyłabym sobie... Znaczy takiego Bohuna na fejsie bym sobie życzyła. Nie w czworakach.
J: Noooo właśnie. To jest wyznacznik naszych czasów: fejs zamiast czworaków. Ja zdecydowanie wolałbym czworaki...:)
B: A ja tradycjonalistką jestem i konserwą. Najpierw muszę kogoś poznać, cztery lata z nim chodzić, zanim w te czworaki na całego:)
J:  No i Ty o Bohunie myślisz???? Albo o torreadorze??? Błagam Cię... oni się nie całują z dziewczynami, bo potem to jeszcze musieliby z nimi gadać... A Ty o latach chodzenia myślisz... Mylisz, kochana, systemy walutowe.

No i jeszcze tak długo się znęcał. No, bardzo długo, ale przynudzałabym jeszcze bardziej, gdybym tu chciała tak dokładnie wszystko i z należytą pieczołowitością.

Na koniec tylko dodam, że podsumował mnie tak:

J: Wiesz, Bet, Ty to na Polaka jesteś skazana jednak.

 _______
*Uprzedzając ewentualne pytania odnośnie korespondencji z czytelnikami: oczywiście, że dostaję również maile albo komentarze typu: "Aaa weź skończ". W końcu kto sieje wiatr, zbiera burze.  Gdy to jednak następuje, spuszczam pokornie oczy, jest mi przykro jak cholera, ale cytować tu tego nie będę. Co nie znaczy, że nie biorę pod uwagę tych krytycznych uwag. Oczywiście, że biorę:)  Tak więc jakby co, to walcie śmiało.

niedziela, 26 sierpnia 2012

I ty, Brutusie...

Mama przedwczoraj do mnie powiedziała na powitanie:
"Hejka. Ale się fajnie dziś zrobiłaś."

No, gdyby to była przyjaciółka z tych, co to nie od serca, a z którą rywalizuję o jednego faceta, to rozumiałabym. Ale mama? Rodzona?  Tak bezinteresownie "Zrobiłaś się?"
Nie żadne tam "świetnie dziś wyglądasz", tylko "fajnie się zrobiłaś"?
Ja wiem, że ja już target cera dojrzała jestem i menopauza depcze mi po piętach, ale takie coś?

Swoją drogą jej uwaga taka do końca wyssana w palca nie jest i coś mi mówi, że nikt inny nie zna mnie tak dobrze, jak własna matka. Są dziewczyny, które wyglądają pięknie o każdej porze dnia i nocy.  Nawet zaraz po tym, jak wstaną z łóżka. Na mój wizerunek zaraz po przebudzeniu, pozwólcie, że spuszczę kurtynę milczenia. Te najbardziej szczęśliwe (jak dajmy na to taka Natasza Urbańska*) kwitnąco wyglądają  nawet w centrum wojennej zawieruchy, gdy granaty rozrywają ciała towarzyszy broni i sypią ziemią na dwadzieścia metrów w górę. Jak to jest, że ona potrafi, a ja nie. Ja się muszę "zrobić", żeby wyglądać. Moja kosmetyczka pęka w szwach, mam w niej wszystkie cuda kosmetycznej techniki, a i tak po ich użyciu mam wrażenie, że producent mnie oszukał. Bo nie mam takich rzęs, jak modelka na reklamie, ani takiej gładkiej cery. Grunt tracę pod nogami, gdy mi się zapodzieje fluid.  Bez drgnięcia powieki wydam cztery dychy na róż do policzków, ale drgawek ta sama powieka dostaje, jak widzę cenę na najnowszej książce Irvinga. "Co??? Tak drogo?" - odbija mi się echem po czaszce i odkładam książkę na półkę, bo wiem, że za miesiąc tę samą lekturę kupię za pół ceny na allegro (sorry, panie Irving!).

Pamiętam, gdy mój tato, przy okazji wizyty w moim akademiku, dokonał pobieżnej inwentaryzacji mojej półeczki z kosmetykami i skwitował: "Wiesz, ciebie po  śmierci robale nie tkną przez najbliższe pięćdziesiąt lat. Kto to widział mieć  osobny krem do każdej części ciała?"

Zdaje się, że cała moja rodzina się sprzysięgła po jednej stronie frontu. Dobrze, że mam jeszcze siostrę, która powie czasem: "No co ty, my to fajne babki jesteśmy."

No, nikt nie mówił, że bycie kobietą to łatwa rzecz. Cały czas nie chce mi wyjść z głowy ta Urbańska. I inne dziewczyny, które to samym błyszczykiem obejść się mogą i chwatit. A ja muszę się ZROBIĆ!! Niech ktoś mi poleci jakiegoś terapeutę...

___________
* To w "Bitwie warszawskiej" ona taka piękna jest, rzecz jasna. Jeśli miałabym już znaleźć powód, dla którego warto było obejrzeć ten film, to byłaby to właśnie scena, w której Urbańska żadnym kulom się nie kłania.  A kule świszczą niebezpiecznie blisko. No, bajka:)


(Zdjęcie pochodzi ze strony warszawa.gazeta.pl)

sobota, 25 sierpnia 2012

Mistrz ciętej riposty

Spotkałam ja ostatnio na poczcie pewnego Grzesia WW. Kiedyś razem studiowaliśmy, potem ja urodziłam dziecko i osiadłam, on realizował ambicje, wyemigrował za granicę w poszukiwaniu lepszego jutra. Nasze drogi się rozeszły.

Przez pięć lat dojeżdżaliśmy do Wrocławia jednym autobusem, mieszkaliśmy w jednym akademiku niemalże przez ścianę. Ale zawsze byliśmy jakby z dwóch różnych planet. On zawsze starannie przygotowany, ja przeważnie wyposażona do egzaminu we wszelkie pomoce - nazwijmy to enigmatycznie - paranaukowe. A jakież on miał sprawozdania z laborek z fizyki...
On zwykle w garniturze (a już w najgorszym razie w sportową marynarkę do dżinsów), ja z czarnym stanikiem pod białą bluzką (eksperymentowałam trochę z podobnym hipisowaniem, choć ten trend przyszedł do nas oficjalnie dopiero w tym wieku, bo wcześniej to chyba trochę jednak obciachowe było). Grześ w perfekcyjnie wypastowanych butach, ja w espadrylach na sznurkach. On gusta muzyczne szlifował w operze, a ja na Łykendzie i szantowisku. On się wysławiał zawsze elegancko, a ja... no czego można się spodziewać po córce dwóch budowlańców wychowanej na budowie?! Jedyne co mam na swoją obronę, to to, że nigdy nie starałam się udawać osoby bardziej eleganckiej i elokwentnej niż byłam w rzeczywistości. Nawet przy nim  - człowieku, który wzbudzał we mnie miliony kompleksów.  Zawsze bez ogródek i w wrodzonym sobie brakiem dyplomacji wywalałam mu prosto w twarz:
- Wiesz, Grześ, twoje dwa nazwiska w ogóle nie robią na mnie wrażenia. To chyba nawet krępujące musi być. Przecież ty się z taką nomenklaturą nie mieścisz w żadne rubryczki.
Już samo posiadanie podwójnego nazwiska (u mężczyzny!) było według mnie bufoniaste i mocno podpadające, ze względu na system społeczno-polityczny, w jakim wtedy żyliśmy.  Ale to tak na marginesie.

Takich uszczypliwości miałam w zanadrzu oczywiście dużo więcej. Bo i bodźców było na pęczki. Sam się prosił. I zawsze się odpowiednio kąśliwie odcinał.  Żeby nie było...

On mi zatem w rewanżu tak oto zapodawał, komentując kolorystykę moich ubiorów:
- Beato (no słowo daję, że do mnie mówił per "Beato"), a ty to się bezpiecznie czujesz w tej maskującej czerwieni? Nie boisz się, że cię jakiś kierowca mercedesa weźmie na celownik?

W każdym razie bilans wysublimowanych zniewag i zawoalowanych złośliwości przeważnie wychodził na zero. Przy czym wszystko odbywało się kulturalnie, cenzuralnie i nawet lepiej niż parlamentarnie. Bez rzucania mięchem ad personam  i obrażania się nawzajem na dłużej niż dziesięć minut (rzucanie mięchem odnośnie osób trzecich przez obydwie nasze strony było akceptowalne, z czego tego środka wyrazu używałam głównie - jeśli nie jedynie - ja). Raz mi się tylko wyrwało "Spierd...alaj" skierowane bezpośrednio w kierunku mojego interlokutora, ale musiałam mieć w owym momencie pewnie napięcie przedmiesiączkowe. A wtedy to przecież wiadomo, gdzie się wszelkie konwenanse ma.

Z resztą jeden raz się nie liczy.

Jeśli chodzi o wzajemne przyciąganie damsko-męskie, też było z tym ciężko. Ja gustowałam raczej w facetach, co to choć trochę zbira w sobie mają, albo chociaż nie mają lęku przed wejściem boso do łazienki i nie tracą oddechu na widok szczoteczki do zębów upadającej na podłogę, on zaś szukał zen-kobiety, zwiewnej i eterycznej, jaką ja nigdy nie byłam. No, nie zaiskrzyło pod tym względem. Na każdym froncie - gdzie by nie spojrzał - klapa!

Ale w sumie jednak można powiedzieć, że czasami trochę się lubiliśmy. Szlifowaliśmy swoje intelekty cudzym (znaczy wzajemnym) kosztem, bez szkody dla osób trzecich. Obserwatorzy mieli uciechę, a my satysfakcję. Gdy mi zabrakło argumentów, a nierzadko bywało, że i refleks mnie zawodził, Grzegorz zawsze podrzucał jakieś "pytanie wyciągające". Bo to był porządny facet. Nie kopał leżącego (vel leżącej). No i dzięki niemu nie wyleciałam zaraz po pierwszym semestrze ze studiów. Pozwolił ściągać od siebie na egzaminie z logiki. Do dziś jestem mu za to wdzięczna.  I wszystkie te jego kąśliwości pewnie puściłabym w niepamięć, gdyby nie  to jego "Beato..." z denerwująco przedłużającą się pauzą, po której następował rozbudowany do granic lingwistycznej przyzwoitości epitet na mój temat, na który adekwatny epitet na jego z kolei temat znajdowałam jedynie w pełnej mobilizacji intelektu i w stanie wykluczającym wcześniejsze spożycie jakichkolwiek środków odurzających.

I gdy dziś rano... na poczcie... po dwudziestu latach... usłyszałam zza pleców to samo, z niczym nie dające się pomylić i nie wróżące mi niczego dobrego "Beato", wszystkie włoski na przedramionach stanęły mi dęba. Aż nie miałam odwagi się początkowo obrócić, przygotowywałam się na cios, który niechybnie na mnie powinien zaraz spaść.

- Beato, tyle lat, a ty się wcale nie zmieniłaś  - padło z ust mężczyzny o dwóch nazwiskach. Ufff, upiekło mi się tym razem - pomyślałam zwiedziona niewinnym uśmiechem.

W ślad za uśmiechem przyszła jednak kolej na dalszą część wypowiedzi:
- Dalej nosisz takie pofajane kolczyki jak kiedyś. Pewne rzeczy są niezmienne w czasie,  a to znaczy, że ewolucja idzie wolniej, niż nam się wydaje.

Normalnie mnie zatkało i znowu mój refleks mnie zawiódł.
Pomyślałam sobie: "ty... ty... ty sobie moimi kolczykami w kontekście ewolucji  mordy wycierał nie będziesz", ale zwerbalizowałam jedynie niezdarną myśl (no bo, jak to u kobiety - myśl sobie, a słowa sobie):
- A wy tam w Anglii słowa "pofajany" używacie jakoś tak, jak my w Polsce "kurwa mać", zgadza się? Niby podobnie brzmi, ale za każdym razem co innego znaczy?

- Oj przestań - przerwał GWW - chodzi mi o to, że wszyscy mieliśmy jakieś szaleństwa, ale chyba w większości z nich powyrastaliśmy. (oczywiście z mocnym akcentowaniem słów "wszyscy" i "w większości", które to akcenty przy niemym akompaniamencie moich wspomnień, a wypowiedziane jego ustami zabrzmiały, delikatnie mówiąc, groteskowo).

Taaa... GWW i szaleństwa:)) Współegzystowanie wzajemnie wykluczające się. No, od dawna nic mnie tak nie rozbawiło, jak wyobrażenie szalejącego Grzegorza WW.  Więc skapitulowałam, bo mózg mi już przez te dwadzieścia lat trochę zwapniał, z resztą brak treningu też dołożył swoje, i skwitowałam to jedynie tak:

- A ty mów za siebie, Grześ. Ja tam z niczego wyrastać nie zamierzam i ze swoimi dziwactwami jestem wciąż po imieniu.         

Jednak sprawa moich "pofajanych", jak to określił GWW, kolczyków mocno mnie zaniepokoiła. Wszak w nieodległym okresie mój własny syn wycelował we mnie działo podobnego kalibru. Może jednak??? Choć to przecież wydaje się nieuzasadnione przecież...
Wróciłam do domu. Rozłożyłam kolczyki na stole. Popatrzyłam. Podrapałam się w głowę. Jeszcze raz się przyjrzałam - hurtowo i detalicznie.




Nie, no on się czepia najzwyczajniej w świecie, ten Grześ.






piątek, 24 sierpnia 2012

Kłopoty z zapłonem

Wracając do tematu mojej telewizyjnej indolencji, wspomnę jedną z ostatnich fejsbukowych rozmów, jaką odbyłam z kolegą Jackiem:

J: Podobał Ci się portret Marzenki?  (kolega Jacek jest fotografem portrecistą i pyta mnie czasem o recenzje swoich prac - przyp. red:)
B: Ano, podoba się.
J: A to świdniczanka jest, wiesz?
B: Szkoda, że skłonność do urody nie jest przynależna terytorialnie:(
J: Nie przesadzaj, z Natalii Siwiec cały Boguszów jest dumny, a nie wyróżnia się niczym poza silikonowymi ustami.
B: A któż to jest, ta Natalia, bo nie wiem?
J: No, błagam cię... NO BŁAAAAGAM CIĘĘĘĘ!!! Miss Mistrzostw Europy!!!
B: Skąd miałam wiedzieć? Przecież wiesz, że nie oglądam TV i nic, co tam jest wypromowane, dla mnie nie istnieje. 
J: Wpisz sobie w google "natalia siwiec" i wciśnij GRAFIKA.

No i tak  też zrobiłam.
No i tak  też to się mniej więcej u mnie odbywa. Jak w przypadku tej blondynki, która zaczyna się śmiać z kawału dopiero wtedy, gdy go zrozumie, czyli mniej więcej parę miesięcy po tym, jak już wszyscy inni zapomnieli o kawale. Zawsze z tyłu za peletonem, jeśli chodzi o bycie na bieżąco z tematami, o których się mówi na salonach.

Moja lekcja z tej rozmowy jest przynajmniej taka, że teraz już wiem, kto to jest Natalia Siwiec, co sobą reprezentuje i z czego jest znana. Z opóźnieniem więc, ale jednak, wybijam się na przeciętność znajomości salonowych tematów w kraju. I żyłam sobie w tym błogim stanie samozadowolenia z powodu jako takiego nadążania za trendami do momentu, gdy  dostałam ogłoszenie o następującej treści.




I aż się przestraszyłam! Przestraszyłam się w tym momencie tak bardzo nawet, że myślałam, iż  duszę moją naszej Mateńce Świętej oddam w tej minucie. 


Z drżącą ręką moją (jedyną sprawną) podążyłam więc za linkiem ze strachem i...
                  i...
                                i... 
                                               i okazało się, że to jednak kaczka dziennikarska jest. Reporter raczy sobie dworować. Wystawia na próbę mój system odpornościowy i igra ze zdiagnozowanym nadciśnieniem tętniczym.

Wikipedia podaje, że najczęstszymi tematami kaczek dziennikarskich są:
a) zjawiska paranormalne,
b) doniesienia z dziedziny kryptozoologii,
c) publikacje z dziedziny sportu,
d) politycy. 

Trzy pierwsze kategorie  do pani Natalii - owszem - jakoś można by na siłę podpiąć. Tak polityki chyba już jednak nie. Chociaż... kto ją tam wie... z takim talentem? 

Domykając temat przed pójściem do zajęć:

od dziś baczniej będę obserwować kaczki. I inne ptaki.









środa, 22 sierpnia 2012

Wiszenie mi szkodzi


Cierpię na dolegliwość.
A dolegliwość - jak każda inna - jest uciążliwa i wiąże się z różnymi niedogodnościami.
Podczas wyprawy rowerowej nerwy w mojej lewej ręce poddawane były długotrwałemu uciskowi, a w konsekwencji odmówiły współpracy z mózgiem. Mówiąc w skrócie - mózg wysyła dłoni polecenia, ale dłoń ma to gdzieś. Niesubordynacja taka. A że ja zarabiam rękami, współpraca ta okazuje się warunkiem koniecznym, aby zamówienia mogły być realizowane solidnie i terminowo.

Zdecydowałam się więc na terapię u najlepszego-na-świecie-fizjoterapeuty.
Najlepszy-na-świecie-terapeuta przyjmuje opis moich objawów ze zrozumieniem, po czym cierpliwie wyłuszcza problem. Znaczy, że nic nie wymyślam, a moje obawy mają racjonalne podstawy. Trzeba się leczyć.
Najlepszy-na-świecie-terapeuta podłącza mnie najpierw do prądu, eksperymentuje z natężeniem i patrzy, jak się wychylam, a potem wiesza za szyję na wyciągu, bo - jak mówi - "trzeba zwiększyć odległość między kręgami, a tym samym zmniejszyć nacisk miedzy nimi".
Brzmi to rozsądnie, więc wierzę, że mi krzywdy nie zrobi i cierpliwie pozwalam sobie uczestniczyć w tym dziwnym tańcu, który jest wokół mnie odprawiany. Całe to zakładanie skórzanych uprzęży wokół mojej szyi i zaczepianie odważników na połączone do uprzęży linki napawa mnie trochę obawą. Ale nic to. Trzeba zaufać fachowcowi.
"Teraz ja idę sobie robić papiery, a ty tu sobie 15 minut wisisz" - pada z ust najlepszego-na-świecie-terapeuty.
O rany! Wisieć kwadrans bezczynnie? Wpadam w popłoch.



Wiszę więc i myślę intensywnie o różnych głupotach, co ma mi pomóc zabić czas. 

Na pierwszy rzut przypomina mi się reklama pewnej sieci telefonicznej, którą usłyszałam dopiero co w radiowej trójce. W reklamie pan niby to tłumaczy komuś przez telefon trzecią zasadę dynamiki Newtona. A potem jeszcze zamierza przejść do omawiania szeregów Fouriera. Że niby takie tanie te rozmowy są - ma to chyba oznaczać - skoro można takie zawiłe teorie przez telefon wyjaśniać.

Mniejsza o to.
Biorąc jednak za punkt wyjścia moich rozważań  przytoczoną  w reklamie newtonowską zasadę uświadomiłam sobie, że to święta prawda jest. 

Założenia poczyńmy bowiem takie:
III zasada dynamiki mówi (za Wikipedią):

Jeśli ciało A działa na ciało B siłą F (akcja), to ciało B działa na ciało A siłą (reakcja) o takiej samej wartości i kierunku, lecz o przeciwnym zwrocie. 

A ponieważ teoria niczym jest, gdy nie ma poparcia w praktyce, przyszedł mi na myśl taki o to przykład z życia:

Jestem  istotą "nietelewizyjną". Oczywiście odbiornik w domu posiadam, ale nie używam. Powód? Oględnie mówiąc, nie dopowiada mi rozbieżność pomiędzy tym, co telewizja nadaje w akceptowalnych dla mnie porach  oglądalności, a treścią misji, do jakiej została formalnie powołana.

Telewizor służy więc u mnie w domu jedynie do celów ekspozycyjnych. Oliśka układa na nim szydełkowe serwetki i ustawia majolikowe talerzyki, szklane wazoniki, drewniane kwiatki i sezonowe ozdoby. Mi takie eksponowanie przedmiotów nie przeszkadza, choć zdaję sobie sprawę, że szydełkowa serweta opadająca zawadiacko na ekran trąci nieco wiochą. 

Używamy również z córką telewizora w sensie bardziej pragmatycznym. Wykorzystując fakt, że włączony odbiornik wytwarza silne pole elektrostatyczne, włączamy go na chwilę co jakiś czas, aby zebrał unoszący się w powietrzu kurz. Kurz osiada błyskawicznie na szklanej tafli zamiast okolicznych przedmiotach, z których trudniej byłoby kurz usunąć. Wtedy sprzątanie załatwiamy jednym łatwym pociągnięciem ścierki i po sprawie. (Gdy Oliśka dorośnie do wieku okołomaturalnego, zasugeruję jej rozpoczęcie studiów na politechnice. Ja opiszę teorię, ona wykona serię badań w ramach zajęć laboratoryjnych. Opublikujemy wyniki w jakimś fachowym piśmie i będziemy bogate.)

Ale wracając do tematu badania związku III zasady dynamiki z praktyką, pomyślałam sobie, że telewizja dlatego taką beznadziejną sieczkę nadaje, że ja ją tak niegodnie traktuję. Jak ja w nią serwetką szydełkową, to ona we mnie serialem "M jak miłość". Jak ja w nią majoliką, to ona we mnie "Kawą czy herbatą". Ja w nią suszoną dynią na jesień, ona we mnie "Familiadą". Ja w nią piórkowym motylkiem z kwiatowej giełdy, ona we mnie programem "Rozmowy w toku". I tak trwa ta nasza wymiana ciosów. Czyli, że akcja rodzi reakcję, jak założył Newton. Kierunki oddziaływania jakby również się zgadzają, CO NALEŻAŁO DOWIEŚĆ!

Pozostaje jedynie rozstrzygnąć, kto w kogo (kto w co?) zaczął pierwszy wymierzać te ciosy. Odwieczny dylemat - chyba jednak na inne rozważania.

Tak sobie właśnie myślę, wisząc.


niedziela, 19 sierpnia 2012

Trzy sceny z życia

Tkaniny z serii marine zachowują się jak prawdziwe celebrytki. Nieważne jak i gdzie się o nich mówi, byle by często i głośno.
Nikogo nie obchodzi więc to, że jest własnie środek zimy. Nie jest istotne również, że odwiedzasz apartament na dziesiątym piętrze w wielkiej aglomeracji lub drewniany domek w górach. Wszędzie tam, na każdej szerokości geograficznej, w każdej porze roku i w każdej strefie klimatycznej natkniesz się na wnętrze urządzone w stylu MARINE.

Mieli więc rację wielcy filozofowie:  pewne rzeczy po prostu są, a wszelkie próby ich uniknięcia... no cóż:)  Nawet Coehlo miałby problem, aby dopasować tu jakąś ideologię. A jeśli nawet coś na ten temat pisał, to na tym blogu nie cytujemy Coehlo!!!

Cytujemy za to Leszka Kołakowskiego, którego podczytuję ostatnio w świetnie zrealizowanym albumie "Sen".

Kołakowski uczulony jest na kicz. Coehlo uwielbia kicz. Robi z tego nawet Kicz (przez duże "K"), które sprzedaje za miliony dolarów i innych walut. Ja nie cierpię Coehlo, zatem ten pan nie zbije na mnie kapitału, ale za to czasem lubię kicz. Nie widzę w tym żadnego związku. To jakaś bzdura jest totalna:)

Ale co pisze Kołakowski?

"Kicz jest wtedy, gdy coś bardzo chce się podobać i jest tak łatwo ładne."

Czy MARINE zatem kiczem jest, czy nie? Warunki kołakowskiej definicji spełnia. Więc chyba jednak kicz. 

Mi to jednak nie przeszkadza.


SCENA I











SCENA II






SCENA III















Ahoj, żeglarze!

czwartek, 16 sierpnia 2012

Z wiatrem i pod wiatr

Odkąd można o mnie powiedzieć, że "zrobiłam" 700 km rowerem na wschód - cały czas pod wiatr (!!!), a przecież powszechnie wiadomo, że u nas podobno dominują wiatry zachodnie - żadne krzyki i płacze nie przekonają mnie, że białe jest białe, a czarne jest czarne.*

No bo gdzie te wiatry zachodnie? No gdzie? Zawieszone na czas mojej kanikuły? Gdy się na ten fakt - bolesny i uciążliwy - poskarżyłam, usłyszałam pytanie: "A może wy na Berlin jedziecie?" Sama już zwątpiłam w pewnym momencie, czy my aby nie na Berlin.

Tak więc nic w tych czasach jednoznaczne nie jest. Demagogia goni demagogię, a propaganda - propagandę. Wbrew własnemu sumieniu, ale za to z duchem tej tendencji wykonałam więc dziś kilka wieszaków. Pachnących - a jakże!

Na pierwszym zdjęciu białe ramiączka (jak to się mówi w Poznańskiem)  w niebieskie paski,




a na drugim podobne - niebieskie, ale za to w białe paski.



O gustach się nie dyskutuje. Z kolorami też nigdy nic nie wiadomo. 
Jedna wersja powstała z myślą o mężczyznach, a druga bardziej spodoba się kobietom. Albo odwrotnie. Z resztą jakie to ma znaczenie? :))

Pozdrawiam wieczornie i radiowo-trójkowo
B.

_______
* W pierwszym odruchu miałam napisać, czyją wypowiedź ja właśnie parafrazuję. Ale potem pomyślałam sobie: "No, bez przesady" :)

wtorek, 14 sierpnia 2012

Darwin miał rację

W komedii romantycznej  "Nigdy nie będę twoja"  boska-jak-zawsze Michelle Pfeiffer wypowiada taką kwestię:

"W społeczeństwie młode wypiera stare, wysokie wypiera niskie, a ładne wypiera mądre."

Ot, teoria ewolucji w pigułce.

I choć to powód do smutku, bo świat nie jest litościwy, to mam powody do radochy, że przynajmniej w kwestii wzrostu nie zostanę wyeliminowana ze społeczeństwa. Mam sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i ostatnio przybyło  w mojej garderobie butów na obcasach wysokich na co najmniej 10 cm.  Zamierzam je wszystkie używać naprzemiennie, mając w nosie fakt, że duża część  mężczyzn musi zadzierać głowę, gdy mi chce zaglądnąć w oczy. Asertywność XXI wieku w odmianie "urban survival".


poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Kobieta inżynier

Z cyklu "Rozmowy na fejsie" odbyłam przedwczoraj taką oto uroczą pogawędkę z Jackiem, kolegą, którego ujmuje rozbieżność, jaka tkwi w mojej skromnej osobie pomiędzy teoretyczną a praktyczną znajomością zagadnień technicznych (dla uzupełnienia definicji dodam, że do życia w zdominowanym przez technikę świecie przygotowana jestem lepiej teoretycznie niż praktycznie):

Jacek: A wiesz? Kobieta inżynier to jest trochę jak świnka morska.
Ja: Taaak? A cóż takiego nas łączy?
Jacek: No bo świnka morska to ani świnka, ani morska.

Nooo, gdybyż on tylko bliżej mieszkał, to...
i ...
no i jeszcze ...
W każdym razie byłoby z nim nietęgo.

A tak to tylko mogłam odpowiedzieć:
- A wiesz? Ja jestem wyjątkiem potwierdzającym regułę.... - Na chwilę dramatycznie zawiesiłam klikanie, a po chwili dodałam:
- albo zaprzeczającym regule...
A po jeszcze jednej chwili zakończyłam, na dobicie przeciwnika:
- ...w zależności od koniunktury.

No! Takim hitchcockowskim suspensem mu pojechałam. Ma się tę ripostę w głowie na każdy temat.

A tak na marginesie, to mam problem z oceną sytuacji, kiedy coś powinno się skwitować uwagą "Jestem wyjątkiem potwierdzającym regułę", a kiedy "Jestem wyjątkiem zaprzeczającym regule". Jakoś nie potrafię logicznie do końca tego rozebrać i nie jest to dla mnie jednoznacznie dekodowalne. Podobnie zresztą jak ten znak drogowy:



Nigdy nie wiem, kto przez wąski przesmyk pod (dajmy na to) wiaduktem powinien przejechać pierwszy. Ja czy przeciwnik? Czy ten z naprzeciwka, bo jest wyraźnie większy, czy też może ja, bo jestem czerwona (czyli ważniejsza - w moim mniemaniu). Jeżdżę więc na czuja licząc na to, że nikogo w tym czasie i miejscu nie spotkam. Na razie opatrzność okazuje się czasoprzestrzennie dla mnie łaskawa.  A w razie jakby co, to...
No, to nie wiem...
Chyba będę przepraszać, albo się tłumaczyć, że ja prawo jazdy robiłam w ubiegłym stuleciu, a to przecież dawno już było.

niedziela, 12 sierpnia 2012

Hydro-retro-porządki

Jest sukces. Cytryna pomaga! - wyrwało mi się z już nie młodzieńczej piersi rozmiaru "D" o poranku. Babcine sposoby są tak skuteczne, że domestos, ace i inne środki agresyno-żrąco-wybielające mogą im buty czyścić. Należałoby wynieść z powrotem Ćwierczakowiczową na salony.
Gdyby owa pani żyła - jestem o tym przekonana - światowe  koncerny z sektora dóbr FCMG stawałyby w konkury, aby owa pani właśnie u nich została głównym technologiem d/s produkcji.

U nas w rodzinie specjalistką od ćwierczakowiczowskich metod prowadzenia domu jest mama. Zna odpowiedź na każde pytanie z tej dziedziny, ma sposób na każdą plamę,   a kwiaty hoduje w sposób wzorcowy. Takiej wiedzy nie powstydziłby się sam świętej pamięci profesor Pieniążek.

Kulinarnie mama nie poszła jednak w ślady pani Lucyny; no, ale nie można mieć wszystkiego.    I tak ma dobrze, bo ja we wszystkich tych dziedzinach oglądam jedynie tyły peletonu.

Dziś od rana więc nie gotujemy, tylko sprzątamy. Nie święcimy świętego dnia,  robimy to, na co zabrakło czasu w środku tygodnia. W ogóle temat porządków jest dla mnie  pośrednim dowodem na to, że teoria względności ma w życiu potwierdzenie w praktyce. Moje mieszkanie po generalnych porządkach wygląda mniej więcej tak, jak mieszkanie mojej siostry przed sprzątaniem. Ale ona pracuje w sanepidzie, można przymknąć oko na jest porządkowe ekstrawagancje i przyjąć, że normą ogólnokrajową  jest mój sposób sprzątania. Metoda jest szybsza, tańsza i mniej stresująca.

Pamiętam, gdy  powiedziałam jej  przez telefon, że umyłam żyrandol w korytarzu (a to się wiązało z uprzątnięciem pajęczyn - okropność!). Uznałam to za wyczyn niebywałej wagi, bo też robię to od święta, albo też w popłochu przed niezapowiedzianą wizytą siostry sanepidki. Dla niej to była norma, zajęcie które najpewniej  wykonuje od niechcenia i przy każdej okazji. Moje podniecenie związane w własnym poczuciem dokonania czegoś wielkiego skwitowała żartem (mam przynajmniej taką nadzieję, że to był żart): "A parapety od spodu umyłaś?" 
Taaa.... czy trzeba tu jeszcze dodawać cokolwiek w temacie teorii względności? Einstein był wielki. Prawie jak Ćwierczakowiczowa.


No... Jak to przedstawia młody Stuhr w jednym ze swoich skeczy (tym o rozmowie telefonicznej): sprzątamy, gadamy, nic się nie dzieje. Wyciągamy z szafy odświętną porcelanę z mocnym postanowieniem używania jej na co dzień. W ten sposób wypowiadamy wojnę  zakorzenionej głęboko w poprzednim okresie historycznym dulszczyźnie, kiedy to wszystkie lepsze rzeczy zostawiało się na odległe, bliżej nieokreślone "kiedyś, gdy przyjdą goście".
Polerujemy srebra, układamy bibeloty. Doczyszczamy poplamione deski do krojenia itd. Siostra byłaby z nas dumna.

Tak czy inaczej, drewniana miska przez chwilę znowu jest w kolorze jasnego drewna. Ale, ale!  Nic straconego! Czego nie załatwi ci ocet balsamiczny, uczyni na pewno sałatka z buraków według przepisu Marka Bittmana.
 Przepis znalazłam kiedyś na truskawkach, wypróbowałam i dotychczas wykonuję. Mark Bittman to kulinarny guru entuzjastów kuchni prostej, łatwej i przyjemnej. No i zdrowej zarazem. Komponuje potrawy  złożone z niedużej ilości, niewyszukanych składników, których połączenie zapamiętujesz permanentnie - gdy już wejdzie w głowę - nie wyobrażasz sobie, że mogłoby być inaczej.

Tak jest też z tymi burakami:

4-5 sztuk (niedużych) buraków czerwonych piekę przez 1 - 1,20 godzinę w piekarniku. Po godzinie pieczenia sprawdzam widelcem, czy są odpowiednio miękkie. Jeśli nie, dopiekam jeszcze 15-20 minut.

Po ostygnięciu obieram je ze skórki i kroję w gruuubą kostkę. Taką co najmniej 2 x 2 cm.

Osobno przygotowuję sos:
podgrzewam w rondelku pół szklanki oliwy z oliwek, na ciepłą oliwę wrzucam trzy ząbki czosnku i pozwalam im się zezłocić (nadmieniam tylko mimochodem, że język polski nie uznaje słowa "zezłocić" i  edytor podkreśla je na czerwono. Nie należy się jednak zbytnio przejmować tym faktem i bez stresu zezłocić czosnek pomimo to). Oliwę z czosnkiem przelewam do blendera, dosypuję sporą garść orzechów włoskich, wciskam sok z połówki niezbyt dużej cytryny i dodaję około pół łyżeczki soli. Na koniec odrobina świeżo zmielonego pieprzu i gotowe. Blenderem rozdrabniam wszystko do konsystencji gęstego pesto (tylko przez moment, aby kawałeczki orzechów nie uległy roztarciu na pyłek). Sos mieszam z pokrojonymi burakami i posypuję obficie siekaną natką pietruszki. Ja lubię wręcz bardzo obficie. Aż do przesady.

Wszystko (wyłączając oczywiście pieczenie buraków) zajmuje 10 minut, a smakuje wybornie i cieszy przez dwa kolejne dni przy kolacji.

Należy serwować jednak w szklanej misce! - podpowiada duch pani Lucyny:)

Na koniec jeszcze fotografia z wakacji, przepchnięta cichaczem, tylnymi drzwiami - podgwizdując, jakby nic się nie stało. Podrasowana w fotoedytorze w myśl zasady: w sobotę makijaż twarzy - w niedzielę retusz zdjęcia. 

Żegnam z siodełka. Do następnego:)




sobota, 11 sierpnia 2012

Przy sobocie kapu-kap




Niedawno ktoś zapytał mnie, po co mi dwa blogi. No to odpowiadam, że "Zapachy" mam raczej dla klientów, które nazywam ładnym, okrągłym słowem "INSTYTUCJONALNI". Tam zamieszczam jedynie przedmioty mojej pracy, z której się utrzymuję. A że posiadam również zapędy pamiętnikarskie, nie mogę pozwolić sobie na to, aby rzeczony klient musiał przegrzebywać się przez wszystkie te - mniej lub bardziej ważne dla mnie - przemyślenia, chwile utrwalone w kadrze, zatłuszczone  paluchami brudnymi od ziaren słonecznika kartki pokonywanych przeze mnie lektur i tak dalej. Każdy by się zniechęcił. Nie chcę jednak, żeby te ulotne myśli mi gdzieś umknęły i przyschły, jak pozostawiona pomiędzy kartkami koniczynka. Stąd pomysł na "Bombonierkę".

Nie wyobrażam sobie na przykład, że w "Zapachach" mogłabym zamieścić notkę o tym, jak bardzo się dziś rano wkurzyłam. A był to stan ponadprzeciętnego zdenerwowania, z rangi tych, w których same na usta cisną się słowa "K...a mać" -  jeśli się powstrzymasz i głośnio nie wyartykułujesz, czaszka chce pęknąć na pół.  A wszystko to stąd, że się połakomiłam. Dałam się uwieść ponętnym kształtom pewnej buteleczki octu balsamicznego. I kupiłam go autentycznie ze względu na to niepowtarzalne opakowanie, choć (szczególnie mężczyznom) pewnie trudno w to uwierzyć. Panowie, zaglądacie tu czasem???  Jesteście tacy uroczo pragmatyczni:)

Ale ja jestem kobietą z krwi i kości, logiczną inaczej  i niepraktyczną (i biada temu, kto tę logikę będzie próbował zgłębiać, albo co gorsza tłumaczyć!) - bo jak mi się ta butelka spodobała, to nie było siły. A jak już stanęła na półce, to oczywiście jeszcze tego samego dnia postanowiłam zrobić użytek z jej zawartości. Przygotowałam na kolację sałatę z tą brunatnobrązową cieczą. Jakaż ona była pyszszszszszna...
Po kolacji zaś  nie chciało mi się sprzątać od razu. Wszystko przez to, że mam ciemną kuchnię. Znaczy bez okna. Upchnęłam więc miskę po sałacie w ciemnej kuchni (musiała tak doczekać - bidulka - do rana). Gdyby miała okno, mógłby mnie podglądać tam jakiś obcy astronom, albo ktoś inny. Może wtedy ze wstydu albo przyzwoitości - na użytek obserwatora, umyłabym naczynie natychmiast. A tak... mam teraz superdrogą i superluksusową miskę z olejowanego drewna, zapaskudzoną (chyba niestety na trwałe) brunatnymi zaciekami z octu balsamicznego.  

To, że naczynia winny być zawsze czyste i prześcieradła zawsze wybielone,  próbowano we mnie wpoić jeszcze w szkole dla panien*, do której wbrew sugestiom rodziców uczęszczałam w latach, gdy byłam jeszcze małym chłopcem. Jak widać - bez powodzenia. Pedagodzy odnieśli edukacyjną i wychowawczą porażkę. Jak oni sobie  z tym radzą? Płonę ze wstydu teraz i biję się w pierś prawą ręką (bo lewa lekko upośledzona jeszcze po rowerowym wyjeździe).  Nie podam ja już chyba sałaty w tej misie w eleganckim towarzystwie. Chyba, że babciny sposób na wybielanie cytryną pomoże. 

Moje wczorajsze doświadczenie emocjonalnego zakupu boooossssko smakującej cieczy zdaje się jednak potwierdzać tezę przekazaną mi przez pewnego pana profesora od marketingu, lub jakiegoś innego -ingu z elementami matematyki (bo przecież na moich studiach wszystko miało w sobie jakiś element matematyki. Nawet filozofia). Teza mówiła mianowicie, że aby towar sprzedawał się lepiej niż inne, już same jego opakowanie musi stanowić przedmiot pożądania. No i sprawdza się to w praktyce. Na bank! Przynajmniej  w moim przypadku.  Tylko  jak to z pożądaniem czasem bywa - wodzi na pokuszenie, ale w efekcie sprowadza na manowce. 


__________
* Szkoła dla panien, o której wspominałam wyżej to Studium Nauczycielskie, które powinno się nazywać bardziej studium dla przedszkolanek, niż nauczycielek.  Dla niektórych niestety, dla innych na szczęście już nie istnieje.






czwartek, 9 sierpnia 2012

Oto idealna biżuteria dla mnie




I gdyby tylko udało mi się to utrwalić w jakimś twardym surowcu, słowo daję, że zakładałabym to na szyję. Jakkolwiek pająki (ze strachu) są przeze mnie omijane z daleka, a w przestrzeni domowej są masowo i bezwzględnie eksterminowane, tak mój podziw dla ich sieci jest naprawdę wielki i szczery. A już dla zroszonej sieci  o poranku w szczególności. 


Tak więc taka kolia marzyłaby mi się do czarnej sukienki. Idealna na wieczorne wyjście do kawiarni lub na koncert. I byłaby to z pewnością jedna z bardziej eleganckich rzeczy w moim biżuteryjnym zestawie.

Szperania w moich szkatułkach z "klejnotami" nie polecam złodziejom. Taki złodziej, próbując  mnie okraść, pocisnąłby się z pewnością na minę, a wśród kolegów ze złodziejskiego półświatka zostałby najzwyczajniej obśmiany. Bo cóż by on (biedaczysko) mógł u mnie ukraść? Drewniane koraliki, które zwożę ze świata? Grzechoczące muszelki? Bransoletki zrobione z zabytkowych widelców? Drewienka na rzemykach, frędzelki, plastikowe naszyjniki, stare koronki? Parę szklanych paciorków? Super-designerski naszyjnik z makulaturowego papieru? Wszystko raczej o wartości wątpliwej, i raczej sentymentalnej niż rynkowej (chociaż nie, przepraszam... mam jeden cudnej urody sznur pereł, który zakładam na wielkie okazje do czarnych sukienek z aksamitu, gdy chcę się przypodobać mamie i potwierdzić tym samym, że czasem potrafię zachowywać się jak kobieta dystyngowana i elegancka). 

Poza tymi rzadkimi sytuacjami w przystrajaniu własnego ciała uprawiam ja  swoisty recykling - nie stronię od rupieci. A na komentarze słyszane zza pleców: "Widziałaś? Ona ma w uszach filiżanki." reaguję już tylko nieśmiałym uśmiechem :)

Na szczęście takich jak ja jest  więcej. Nawet rynek modowy   przyszedł nam w sukurs, stwarzając nowy trend o melodyjnie brzmiącej nazwie "STEAMPUNK". Usankcjonowano więc obwieszanie się sprężynkami, kółkami zębatymi z zegarków, miniaturkami elementów mechanicznych, guzikami, agrafkami i innymi śmieciami. Miło znaleźć (i ulokować) własne upodobania w  istniejącej w oficjalnym obiegu nomenklaturze. Znaczy, że mieszczę się jednak w jakiejś tam konwencji - takie bezpieczne  lądowanie po latach tułaczki w stanie wyjęcia spod prawa.

Ale czas mnie (niestety!) posuwa. Być może pora się i w tym względzie ustatkować. W końcu moje starsze dziecko powiedziało mi kiedyś: "mamo, czy ty nie mogłabyś nosić, tak jak inne mamy, czegoś poważniejszego - ze złota, albo ze srebra?" Choć jeszcze odrobinę się łudzę, że on może trochę żartował:) 

środa, 8 sierpnia 2012

Tezy gastronomiczne według Beksińskiego

Dla Kasi w Wrocławia:)) 
Jakość zdjęcia i ujęcie pozostawiają wiele do życzenia. Nie dało się jednak zrobić zdjęcia z bliska i przodu. Zrobiłam więc z daleka i z boku. Wszystko co potrzeba jest chyba jednak czytelne. 




wtorek, 7 sierpnia 2012

Dowód nie wprost

Po dniach spędzonych "w buszu" przywracam się cywilizacji. Znowu chodzę w sukienkach i używam makijażu, czeszę włosy i puszczam oko do swojego odbicia w lustrze. Gdyby nie zwracać uwagi na paznokcie, które czekają dopiero na swą wytęsknioną wizytę u pani kosmetyczki, można by powiedzieć, że spełniam miejskie standardy, przynajmniej w zakresie niekłopotliwej dla nikogo percepcji powierzchowności.

Na temat moich zmian w zachowaniach w następujących po sobie skrajnie odmiennych warunkach można by napisać obszerną pracę dyplomową. Na przykład o takim tytule:

"Koncepcja  behawiorystyczna, psychodynamiczna i poznawcza Beaty N. w bezpośredniej zależności od warunków bytowania - studium przypadku."




Naturalnie  oprócz metamorfozy wyglądowej, dokonuję również rewolucji żywieniowej. Po czasie jedzenia byle jak, byle gdzie i byle czego, szaleję w kuchni. Gotuję i piekę na okrągło. Przerabiam sterty papierówek, które podrzucają mi do mieszkania życzliwe osoby. Robię kompot, smażę dżem, piekę orzechowo-cynamonowe ciacho z owocami.

Placek z dużą ilością jabłek ma tę zaletę, że może długo stać i nie wysycha. To pewna osobliwość, żeby w moim mieszkaniu ciasto nie zostało zjedzone natychmiast. Zwykle znika w jedno popołudnie.
Ale Oliśka na wakacjach z tatą, znajomi i przyjaciele albo na wakacjach, albo zabiegani. Ja zaś postanowiłam oszczędnie podchodzić do słodyczy. Tak więc placek stoi i czeka na swoją szansę, choć jest przecież pyszny.

Jednak jedzenie domowe  niekoniecznie zdrowe być musi, choć przecież wskazywałoby na to luźno skonstruowane założenie na potrzeby ukołysania własnego sumienia.

A propo's tego niepotrzebnie wybujałego wstępu przypomniała mi się fotka, którą zrobiłam w Sanoku w muzeum Beksińskiego. Zdjęcie przedstawia notatkę, jaką Beksiński powiesił kiedyś na regale w pracowni w swoim warszawskim mieszkaniu (cała pracownia wraz z najdrobniejszymi drobiazgami została przeniesiona i pieczołowicie odtworzona w sanockim muzeum malarza).

A treść notki jest następująca:


Przedstawiony wyżej wywód dokładnie wpisuje się w mój gust i sposób rozumowania. Sama, odkąd zachłysnęłam się wszelakiej maści teoriami z pogranicza nauk ścisłych i filozofii, jakie dane mi było w dużej ilości poznać podczas studiów, często opisuję spotykające mnie zjawiska i sytuacje w taki (lub podobny) sposób. A ten konkretny przykład przypomniał mi z kolei pewien cytat z Woody'ego Allena (z wywodu o kobietach):

"W istocie te najśliczniejsze są niemal zawsze najbardziej nudne. I to dlatego niektórzy uważają, że Boga nie ma."

Tego typu teoretyzowanie, szukanie związków, analogii, potwierdzania tezy przez zaprzeczenie itd.  nazywa się powszechnie "dowodem  nie wprost". Bardzo mnie to bawi, choć gdy próbuję swoich sił w tej dziedzinie, zwykle nie spotykam się ze zrozumieniem, a współtowarzysze każą mi się zamknąć i pomstują. Więc się zamykam. Dobranoc:) 




poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Pocztówki z wakacji


Zdjęcia ułożone według kolejności chronologicznej ich powstawania. 


Opactwo cysterskie w Henrykowie. Po doświadczeniach z Krzeszowa wyobraziłam je sobie jako olbrzymi obiekt, w którym będę się czuć malutka jak okruszek. A tymczasem ten kompleks jest dość kameralny, położony w cudnym parku.


Życie nad jeziorem Otmuchowskim. Samo jezioro nie jest szczególnie urodziwe. Można było jednak schłodzić ciała po dniu morderczych podjazdów w rodzimych Sudetach.



Katedra w Nysie - zachwyca potęgą wewnątrz i detalami zewnątrz. Ślusarska koronka  na wrotach wejściowych powala na kolana. 



Zamek w Mosznej - trochę jak z bajki czyli kicz na resorach, ale nie sposób przejechać koło niego obojętnie. Chwilę przed zrobieniem tego zdjęcia przeżyłam groźną wywrotkę z rowerem, ale spacer po parku i zwiedzanie zamku pozwalały zapomnieć o bólu i niewygodach.




Nasze rowery na zamkowym dziedzińcu. 
Podczas całej wyprawy pozostawialiśmy rowery wraz z całym ekwipunkiem przypięte do stałych elementów (płotów, balustrad, drzew), byleby na widoku. Za każdym razem  pozostawały nietknięte. 


A to już Jura - zamek Ogrodzieniec, który obejrzeliśmy za namową napotkanego na trasie Marcina. Nadłożyliśmy przez to jakieś 60 km, ale warto było.


... chociażby również dla takiej sceny:)



Im bliżej wieczora, zamek stawał się coraz bardziej upiorny.


A nocą mógł nawet stać się świetną scenerią dla horroru.


W drodze na południe zwiedziliśmy jeszcze ruiny zamku Sobień (zamknięte dla zwiedzających, ale to nie szkodzi).


A gdy już przejechaliśmy wszystkie wzniesienia o kącie nachylenia trudnym do wyobrażenia, wjechaliśmy w dolinę Prądnika. Większość Ojcowskiego Parku Narodowego niedostępna jest dla zmotoryzowanych. Można go zwiedzać jedynie piechotą lub rowerem. Uwielbiam takie tereny.

Kolejne zdjęcia z zamku w Pieskowej Skale.



To ujęcie pamiętam ze swojej pierwszej książki do geografii - kościół na wodzie koło Ojcowa.


A patrząc na te skałki bez kontekstu miałabym chyba wątpliwości: pochodzą z Pienin, Rudaw Janowickich czy Jury?


Ponieważ uparliśmy się, aby jeszcze tego dnia dojechać do Wieliczki,  Wawel minęliśmy bokiem.

Wieczorny Tarnów.


A to już ostatni przystanek przed Sanokiem  - łąki wokół Brzozowa. Grześ opowiadał, że do lat siedemdziesiątych żył tam pan, który zajmował się zaklinaniem deszczu i burz. Społeczność wioski robiła zrzutkę na usługę, pan pobierał opłatę, zabierał z kościoła najstarszą gromnicę i szedł na najwyższe wzniesienie w okolicy, aby odprawiać swoje rytuały. Podobno był skuteczny, na co wskazywać mogła długa kolejka oczekujących. 

Sanokowe zdjęcia pozwolę sobie pokazać kiedyś tam przy okazji.