środa, 22 sierpnia 2012

Wiszenie mi szkodzi


Cierpię na dolegliwość.
A dolegliwość - jak każda inna - jest uciążliwa i wiąże się z różnymi niedogodnościami.
Podczas wyprawy rowerowej nerwy w mojej lewej ręce poddawane były długotrwałemu uciskowi, a w konsekwencji odmówiły współpracy z mózgiem. Mówiąc w skrócie - mózg wysyła dłoni polecenia, ale dłoń ma to gdzieś. Niesubordynacja taka. A że ja zarabiam rękami, współpraca ta okazuje się warunkiem koniecznym, aby zamówienia mogły być realizowane solidnie i terminowo.

Zdecydowałam się więc na terapię u najlepszego-na-świecie-fizjoterapeuty.
Najlepszy-na-świecie-terapeuta przyjmuje opis moich objawów ze zrozumieniem, po czym cierpliwie wyłuszcza problem. Znaczy, że nic nie wymyślam, a moje obawy mają racjonalne podstawy. Trzeba się leczyć.
Najlepszy-na-świecie-terapeuta podłącza mnie najpierw do prądu, eksperymentuje z natężeniem i patrzy, jak się wychylam, a potem wiesza za szyję na wyciągu, bo - jak mówi - "trzeba zwiększyć odległość między kręgami, a tym samym zmniejszyć nacisk miedzy nimi".
Brzmi to rozsądnie, więc wierzę, że mi krzywdy nie zrobi i cierpliwie pozwalam sobie uczestniczyć w tym dziwnym tańcu, który jest wokół mnie odprawiany. Całe to zakładanie skórzanych uprzęży wokół mojej szyi i zaczepianie odważników na połączone do uprzęży linki napawa mnie trochę obawą. Ale nic to. Trzeba zaufać fachowcowi.
"Teraz ja idę sobie robić papiery, a ty tu sobie 15 minut wisisz" - pada z ust najlepszego-na-świecie-terapeuty.
O rany! Wisieć kwadrans bezczynnie? Wpadam w popłoch.



Wiszę więc i myślę intensywnie o różnych głupotach, co ma mi pomóc zabić czas. 

Na pierwszy rzut przypomina mi się reklama pewnej sieci telefonicznej, którą usłyszałam dopiero co w radiowej trójce. W reklamie pan niby to tłumaczy komuś przez telefon trzecią zasadę dynamiki Newtona. A potem jeszcze zamierza przejść do omawiania szeregów Fouriera. Że niby takie tanie te rozmowy są - ma to chyba oznaczać - skoro można takie zawiłe teorie przez telefon wyjaśniać.

Mniejsza o to.
Biorąc jednak za punkt wyjścia moich rozważań  przytoczoną  w reklamie newtonowską zasadę uświadomiłam sobie, że to święta prawda jest. 

Założenia poczyńmy bowiem takie:
III zasada dynamiki mówi (za Wikipedią):

Jeśli ciało A działa na ciało B siłą F (akcja), to ciało B działa na ciało A siłą (reakcja) o takiej samej wartości i kierunku, lecz o przeciwnym zwrocie. 

A ponieważ teoria niczym jest, gdy nie ma poparcia w praktyce, przyszedł mi na myśl taki o to przykład z życia:

Jestem  istotą "nietelewizyjną". Oczywiście odbiornik w domu posiadam, ale nie używam. Powód? Oględnie mówiąc, nie dopowiada mi rozbieżność pomiędzy tym, co telewizja nadaje w akceptowalnych dla mnie porach  oglądalności, a treścią misji, do jakiej została formalnie powołana.

Telewizor służy więc u mnie w domu jedynie do celów ekspozycyjnych. Oliśka układa na nim szydełkowe serwetki i ustawia majolikowe talerzyki, szklane wazoniki, drewniane kwiatki i sezonowe ozdoby. Mi takie eksponowanie przedmiotów nie przeszkadza, choć zdaję sobie sprawę, że szydełkowa serweta opadająca zawadiacko na ekran trąci nieco wiochą. 

Używamy również z córką telewizora w sensie bardziej pragmatycznym. Wykorzystując fakt, że włączony odbiornik wytwarza silne pole elektrostatyczne, włączamy go na chwilę co jakiś czas, aby zebrał unoszący się w powietrzu kurz. Kurz osiada błyskawicznie na szklanej tafli zamiast okolicznych przedmiotach, z których trudniej byłoby kurz usunąć. Wtedy sprzątanie załatwiamy jednym łatwym pociągnięciem ścierki i po sprawie. (Gdy Oliśka dorośnie do wieku okołomaturalnego, zasugeruję jej rozpoczęcie studiów na politechnice. Ja opiszę teorię, ona wykona serię badań w ramach zajęć laboratoryjnych. Opublikujemy wyniki w jakimś fachowym piśmie i będziemy bogate.)

Ale wracając do tematu badania związku III zasady dynamiki z praktyką, pomyślałam sobie, że telewizja dlatego taką beznadziejną sieczkę nadaje, że ja ją tak niegodnie traktuję. Jak ja w nią serwetką szydełkową, to ona we mnie serialem "M jak miłość". Jak ja w nią majoliką, to ona we mnie "Kawą czy herbatą". Ja w nią suszoną dynią na jesień, ona we mnie "Familiadą". Ja w nią piórkowym motylkiem z kwiatowej giełdy, ona we mnie programem "Rozmowy w toku". I tak trwa ta nasza wymiana ciosów. Czyli, że akcja rodzi reakcję, jak założył Newton. Kierunki oddziaływania jakby również się zgadzają, CO NALEŻAŁO DOWIEŚĆ!

Pozostaje jedynie rozstrzygnąć, kto w kogo (kto w co?) zaczął pierwszy wymierzać te ciosy. Odwieczny dylemat - chyba jednak na inne rozważania.

Tak sobie właśnie myślę, wisząc.


2 komentarze:

  1. No, logiczne to jest, heheh. Muszę i ja poszukać takich analogii w życiu. Ile Ci jeszcze tych wisień zostało? Pytam, bo może być ciekawie:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Miejsce do przemyśleń całkiem, całkiem.... zdecydowanie bardziej oryginalne niż u Sztirlytza.... ale i Ty w niczym go nie przypominasz... chyba problem zdrowotny jest do skanalizowania, bo ci-najlepsi-na świecie czasami przyprawiają mnie o ból głowy - zyczę jak najlepszego i najszybszego, tudzież nieustającego TR.

    OdpowiedzUsuń