czwartek, 6 września 2012

Creme de la creme

Jeśli kiedykolwiek mogłabym zastanawiać się, czy lubię czytać opowiadania, czy nie, ostatnio przeczytany (na poły na wyciągu rehabilitacyjnym, a na poły w wannie) zbiór opowiadań Juliana Barnesa "Puls" pomógł  mi rozwiać wszelkie wątpliwości. Ja to uwielbiam:)






To jedna z tych książek, którą kupiłam dla okładki, absolutnie nic nie wiedząc o autorze. Był w fotografii umieszczonej na zdjęciu jakiś taki rodzaj smutku lub zamyślenia, jaki jest mi czasem bliski. Którego niewiele ludzi rozumie, ale też nie ma potrzeby się z niego nikomu tłumaczyć. 
Tak. Chyba to własnie przeważyło.

Zmęczona jestem książkami, w których nawiązuje się zbyt wiele wątków, a następnie ich rozwiązanie traktuje się niedbale, czasem zbyt pobieżnie, jakby było się już zmęczonym własną powieścią.  Zwykle dzieje się to w ostatnim rozdziale i wtedy można by było zastąpić go fluoresnecncyjnym neonen 
"i żyli długo i szczęśliwie". Zakończenie takie samo w sobie stanowi zaprzeczenie misternie snutej (przynajmniej na początku) intrygi. Jest to dla mnie mało wiarygodne.

Tak było w (ostatnio wspominanej przeze mnie) "Rioji dla matadora" Paula Grote. Tak było w książce "Każdy dom potrzebuje balkonu" Riny Frank, którą przeczytałam w ostatnim roku. Że już o "Wytrawnym  przekręcie" Petera Mayle'a nie wspomnę, bo według mnie cała ta książka była nieporozumieniem i stratą czasu. Tej ostatniej chyba najbardziej nie mogę odżałować, bo po Peterze najwięcej ze wspomnianej trójki się spodziewałam.

Opowiadania są taką formą literacką, w której ani o ciągłość fabuły, ani o szczegółowość "faktów", ani też o konkretne ich zakotwiczenie w większej historii nie trzeba się troszczyć. Można wyjąć fragment życia z kontekstu, nie dbając o tło - ani historyczne, ani obyczajowe.  Można opisać jeden dzień, jedno wydarzenie,  strzęp rozmowy, jeden grymas nawet. Wszystko to bez szkody dla jakości dzieła. A nawet czasem na jego korzyść.

Opowiadania Barnesa głównie traktują o miłości. Lecz jeśli ktoś się spodziewa romantycznych scen znad rozlewiska lub takich, kiedy to on niesie jej parasolkę, a ona się perliście śmieje, on ją chlapie wodą z fontanny, a ona łapie równowagę na krawężniku - to tu znajdzie klimaty zgoła odmienne. Tu jest miłość trudna, schorowana, wymieszana etnicznie, lub taka zupełnie u kresu. W tym zapłakanym lub zamyślanym miłosnym obrazie można się jednak i pośmiać, obserwując słowne utarczki przy brydżu kilkorga przyjaciół, w czterech krótkich epizodach - zapisach humorystycznych dialogów.

Bardzo się więc cieszę, że znalazłam sobie nową literacką sympatię. O miłości mówić chyba jeszcze zbyt wcześnie. Ale kto to wie, co to będzie, jak sięgnę po inne propozycje tego pana.

Gdyby ktoś poszukiwał pomysłu na weekend z dobrą książką - świetną literaturą  podzieloną na dietetyczne porcje, to ja tę książkę mogę szczerze polecić. 


No i oczywiście, że jeden cytat na zachętę... Pamiętam o tym - no, przecież!
Zwłaszcza, że to na czasie co do mnie.
Myśl nie jest może szczególnie budująca. Nie jest być może również zbyt optymistyczna. Jest jednak na swój sposób uniwersalna. Ja ją w każdym razie przepisałam do cytatownika.

"I jest jeszcze pozbawiona jakichkolwiek skrupułów nadzieja. Nawet gdy umiera nadzieja na wyleczenie, pozostaje nadzieja na inne rzeczy - czasem określone, a czasem nie. Nadzieja oznacza niepewność i utrzymuje się nawet wtedy, gdy się dowiadujecie, że jest tylko jedna odpowiedź, jedna pewność - ta konkretna, nie do przyjęcia."




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz