piątek, 7 września 2012

Ja VS Przeznaczenie

Obejrzałam wczoraj film* w telewizji.
Tak, JA obejrzałam! 
Tak, w TELEWIZJI!!!

Może na jakość odbioru tego filmu spuśćmy kurtynę milczenia, bo oglądając cokolwiek z częstotliwością raz na miesiąc nie przykładam się do tego tematu od strony technicznej zupełnie.  Niemniej jednak treść i przesłanie do mnie trafiły.

Film należał do gatunku, które nazywam mianem "instruktażowe". 

Pani się zakochuje w panu. Pan się szybko nudzi panią i chciałby ją odstawić na boczny tor. Ale ona tak bardzo go kocha, że nie poddaje się coraz wyraźniejszym sugestiom, że z miłością powinna dać sobie spokój.  W związku z tym pan przybiera coraz to drastyczniejsze formy zniechęcania jej do siebie. Nie przebiera w środkach, ani innych kobietach. Upokorzenie goni upokorzenie, a pan znajduje w tym coraz większą przyjemność. Niestety (dla niego) i na szczęście (dla niej) los bywa sprawiedliwy, bo pan ulega wypadkowi, a odtrącona kobieta postanawia się swym dotychczasowym oprawcą solidnie "zaopiekować". Pieczołowicie wykonuje swoje pielęgniarskie czynności i nie szczędzi sobie przy tym możliwości zadawania mu bólu w odwecie, i to na wszelkie możliwe sposoby - korzystając naturalnie z niemożliwości wyrażenia jakiegokolwiek sprzeciwu  przez podopiecznego. 

Czyli zemsta na całego. I byłby to prawdziwy film instruktażowy, gdybym rzeczywiście znajdowała przyjemność  w zemście, gdyby rzeczywiście przynosiło mi to ukojenie i w jakiś sposób było to w stanie mi zadośćuczynić doznane krzywdy. Na szczęście to nie mój charakter (bo w tej kwestii to są  ze mnie raczej takie ciepłe kluchy)  i  określenia "instruktażowy" dla tego obrazu używam jedynie 
z przymrużeniem oka.

Nie daje mi jednak spokoju i każe mi się zatrzymać na dłużej myśl wyrażona przez bohatera (ofiarę tej wyrafinowanej zemsty). A brzmiała ona mniej więcej tak:
"Ona  musi mnie przecież kochać, w przeciwnym razie nie męczyłaby mnie tak. Nie zadawałaby sobie tyle trudu, aby zniszczyć człowieka, na którym by jej nie zależało".

I postanowiłam sobie, że uczepię się tej myśli. Bo to, że ten rok mnie tak ciężko i na tylu polach jednocześnie doświadcza, może oznaczać tylko jedno:  losowi na mnie zależy. Ma co do mnie jakiś plan. Nie złamałabym palca, nie zaliczyłabym tych wszystkich cielesnych i emocjonalnych upadków, gdyby nie miało to służyć CZEMUŚ.  Muszę być chyba jakimś cholernym vipem dla naszej opatrzności, skoro się tak nadgorliwie za mnie zabrała.

(I jestem w stanie na te doświadczenia naprawdę przymknąć oko, choć na eksperymenty ze zmianą wizerunku jest mi się coraz trudniej zgodzić. Bo co mi chce powiedzieć opatrzność, to już mniej więcej na podstawie powyższego czaję. Ale co mi chce powiedzieć grawitacja???!!! Taka mnie wątpliwość nachodzi, gdy patrzę w lustro. Ale to tylko dygresja taka:)

Brnę więc dalej w tę wybujałą nadinterpretację i przenoszę ten fakt z zagadnień egzystencjalnych  na rzeczy pospolite.  Na taki dzień dzisiejszy, dajmy na to. Nawet tu poddawana jestem próbie...

Wraca Oliśka ze szkoły i oznajmia autorytatywnie:

- Mamo, na urodziny chciałabym dostać plakat Justina Bibera. Obiecałaś... - ostatnie słowo podkreśliła dodatkowo trzepotem malutkich rzęs i ustawieniem stóp palcami do wewnątrz. 
Jakie to melodramatyczne - pomyślałam sobie i wybuchłam:  
- A bój ty się boga, dziewczyno! Co ty z tym Biberem zamierzasz zrobić? - głos mi się złamał, bo na mnie nazwisko tego "artysty" działa co najmniej tak, jak woda święcona na naszego wikariusza.
- Powieszę przy łóżku - zawisło między nami.

Ja jestem  naprawdę wyrozumiałą matką, jak się postaram. Sama zaskakiwałam niejednokrotnie rodziców zwariowanymi pomysłami, a oni wiele z tych zachcianek cierpliwie zaspokajali. I jestem gotowa córeczce wszystko kupić - każdy plakat lub każdą widokówkę. Z Johnym Deepem, Harrym Potterem czy kim tam chce. Ale dlaczego akurat z Biberem? Dlaczego taki cios po tych wszystkich wykładach, że to zła muzyka, obciach i w ogóle wieś? 

Ale nie musiałam nic chyba mówić. Już sama mina musiała wystarczyć, bo usłyszałam od małej:

- Mi każesz zrezygnować z Bibera, a sama powiesiłaś sobie pana Stefanka.  


No, choleeeeera jaaaaasna!
Mój pan Stefanek nad łóżkiem jej się nie podoba.  Wychowujesz tu dziecko i nie wiesz nawet, że żmiję na własnej piersi chowasz. Intrygi pod moim Stefankiem kopać po cichu będzie i sprawiedliwością społeczną uzasadniać konieczność zameldowania nam pod dachem Bibera!
Gdybym nie czuła w tym momencie, że to tylko przez to, jaka ważna jestem dla continuum, wyprowadziłaby mnie tym wyrzutem z równowagi.  A tak - musiałam się opanować. Choć cały czas nie mogę dojść do siebie:)

No, pan Stefanek jej się nie podoba??? Nie wiem, dlaczego?!











___________
* "Gorzkie gody" Romana Polańskiego


1 komentarz:

  1. O rany Jezusa, a gdzie żeś Ty tego Stefanka wykopała? I to chyba dosłownie wykopała, hehe??

    OdpowiedzUsuń