czwartek, 31 stycznia 2013

Kochani!

Kolorowy dzień w Bombonierce!

Własnie ruszyła akcja pisania walentynek do pani posłanki Krystyny Pawłowicz.
Akcja całkowicie niepolityczna, i nieagresyjna (jest w ogóle takie słowoooo?!).
Ma na celu "zasypanie" pani poseł walentynkami o pozytywnej (i tylko pozytywnej) treści. 
Jeśli ktoś ma ochotę się przyłączyć, poprzeć,  wziąć udział, napisać dobre słowo - kieruję na bezpośrednią stronę organizatora (czyli mnie i Grzesia :)


https://www.facebook.com/pages/LOVEPiS/413808478702836?ref=hl


lub na stronę akcji TYSIĄC WALENTYNEK DLA PANI POSEŁ PAWŁOWICZ:

 https://www.facebook.com/pages/LOVEPiS/413808478702836?sk=events

Dla wszystkich  zaś muzyka:



Uśmiechy ślę kolorowe i pachnące :)

środa, 30 stycznia 2013

Zdjęcia ździś


Codziennie mijam ten lokal, gdy wędruję na pocztę. 
I myślę, czy by nie wejść... choćby na to pieczywko gratis.












wtorek, 29 stycznia 2013

Robię na kardiologii

Patchwork gdy robię, nie ma życia w domu.

Na wiele godzin praca przenosi się na podłogę największego pokoju. Meble odsuwane są pod ściany, podłoga zostaje gruntownie odkurzona  i nie można z niej korzystać. Chodzimy więc po kanapie i przeciskamy się pod stołem. Najlepiej byłoby, gdybyśmy potrafiły unosić się parę centymetrów nad ziemią.
Na podłodze trwa składanie warstw, przyszpilanie, fastrygowanie, wycinanie, pikowanie.

Po kilku godzinach z nosem przy ziemi życie wraca do normy. Ale lubię to :)





poniedziałek, 28 stycznia 2013

Przyjaciele Oliśki a wymierające zawody

Przyjaciół mojej Oliśki, którzy coraz tłumniej zaczęli nas ostatnio odwiedzać, mogę śmiało podzielić na dwie grupy:
na tych, którzy mówią: "Ale macie dużo książek" i tych od: "Ale macie kiepski telewizor".

Bez względu na preferencje gości, wszyscy są  prowadzeni do pokoju, w którym pracuję, aby mogli mnie zobaczyć przy pracy. Jedni dotykają tkaniny, inni lustrują zasobną szafę, jeszcze inni wypraszają jakiś drobiazg dla  mamy, babci, cioci, sąsiadki, wychowawczyni lub chomika, który coś wymizerniał ostatnio. Dziewczyny, którym do wszystkiego świecą się oczy,  snują wizje realizowania się przy takim zajęciu w przyszłości. Chłopcy wzruszają ramionami, nie wykazując zainteresowania. Już mnie nie dziwią deklaracje i zawodowe perspektywy świadczące,  że za lat piętnaście nie będzie już pielęgniarek,  nauczycielek, lekarek, urzędniczek bankowych, ekspedientek ani przedszkolanek, będą za to same plastyczki, dekoratorki wnętrz  i malarki. W męskich zawodach rewolucji za to nie będzie. Faceci są przewidywalni jak Macierewicz zapytany o głosowanie nad ustawą o związkach partnerskich. O odpowiednią liczbę  listonoszy, żołnierzy, strażaków, lekarzy i kosmonautów możemy więc być spokojni. Oni w szmatach robić nie będą. Dekoracjami nie interesują się ni w ząb. Bo to, po pierwsze - nudne, a po drugie - po co?

Jeden jedyny Szymon, który bywa u nas częściej niż inni i przez którego jestem od wieków nazywana "ciocią", wykazuje umiarkowane zainteresowanie. Przychodzi popatrzyć, komentuje moje wyczyny głośno, skrytykuje albo pochwali. I zna się na kolorach, czym wprawia mnie w nieposkromiony zachwyt. Być może Ives Saint Laurent też tak zaczynał.
Szymek ostatnio uszył nawet lalkę na zajęciach w szkole, czym bez zbędnej zwłoki  mi się pochwalił - skomentował, że wyszła "całkiem w porzo", tylko głowy nie  udało mu się "przypruć" tak jak by chciał, więc się kiwa za bardzo.  Potwierdziłam, że "owszem, wyszła w porzo" i że "nie szkodzi, że się kiwa."

W ogóle to, czym się zajmuję, obrosło w szkolnym i podwórkowym środowisku jakimiś dziwnymi mitami, W które nie jestem wtajemniczana. Sprawę komentuje się szepcząc w odległym od mojego oliśkowym pokoiku, a do mnie docierają czasami strzępy tych kuluarowych rozmów w postaci wypowiedzianego zbyt głośno: "A nie mówiłam?!"

O co chodzi dokładnie, nie wiem, Spekuluję tylko, że pewnie znowu zrodził się jakiś pomysł w szkole,  w którego realizację zostanę niechybnie zaangażowana. Oby nie.

Póki się jednak sprawa nie wyjaśni, żyję i szyję sobie w błogiej nieświadomości.











sobota, 26 stycznia 2013

Co rok jestem starsza

Ja, podobnie jak Czubaszek, mam tak, że co rok jestem starsza.  Ani mądrzejsza, ani bogatsza, ani piękniejsza, tylko starsza. Pech. I foch!
Dziś właśnie znowu jestem starsza.

- Co będziesz robić w swoje urodziny i czy mogę do ciebie przyjechać? - zapytał Ktoś ostatnio. 
- W urodziny będę pewnie sama, upiję się swoją najlepszą nalewką do lusterka, załączę muzykę z płyty albo  obejrzę jakiegoś pornola. Ale chcę być sama. SAMA! 

I co? Mam urodziny. Leżę w łóżku trzeźwa jak świnia, wygrzewam jakieś cholerne grypsko, więc o nalewce mowy nie ma, na pornola nie mam ochoty, tylko muzyki słucham świetnej.
 A na przykład tego (moja ostatnia fascynacja):



albo tego (nasz eksportowy produkt muzyczny):



Dokonuję rachunku zysków i strat (z naciskiem na "STRAT"). I zastanawiam się, czy to rzeczywiście dobrze, że się tak izoluję. Od czego uciekam, ja  - "dziewczyna, co myśli, czuje, kocha i potrafi".

- Aaa, bo mnie ta dziwka depresja* depcze - usprawiedliwiam się, gdy ktoś się pyta, skąd ten zmarszczony nos. I zamiast tej dziwce depresji skopać tyłek, to się tak ze sobą pieszczę bez sensu. Przecież to zupełnie nie w moim stylu.
Na wszelki więc wypadek zadzwonię rano do taty i powiem, jak mówię co roku:

- Kochany tato, żebyś ty się nie czuł zakłopotany, że o mnie nie pamiętasz, a ja żebym się nie czuła przez ciebie zaniedbana, przypominam ci niniejszym, że mam dziś urodziny. 

Nigdy nie pamięta. I wiem, że gdy już sobie po miesiącu przypomni, czuje się z tym źle. Więc chociaż w ten sposób zdejmę z niego troskę. I będzie okazja, aby wychylić ze staruszkiem kielonka.
Czyli że jednak picie. Po tych wszystkich aspirynach. Ech...

W sumie to jednak nie będzie źle w te urodziny. Taka całkiem sama na świecie nie jestem znowu. Facebook przysyła życzenia. I Tchibo pamięta. I Groupon. Nawet sklep Cyfrowe.pl. I Goggle+ jest łaskawe. O, i mój dawny viceprezydent i najlepszy w tej części galaktyki  fotografik (nie śpi jeszcze, jak ja).  Tego jednego dnia w roku  jestem VIPem.

A propos, wiecie, że Google+ dostaje się "w prezencie" przy okazji rejestracji w Bloggerze? Tak samo  osobiste konto na YouTube - też przy tej samej okazji. Ja nie wiedziałam.
W ogóle po latach korzystania z internetu objawiają mi się coraz to nowe możliwości.

Założyłam bombonierkowe konta na Pinterest  i  Stylowi.pl.  Obydwie platformy są Wam pewnie doskonale   znane. Kto jednak tam nie był obecny, zachęcam do odwiedzin. Można się zainspirować.

Szlifuję nowe umiejętności. Zgłębiam język HTML.  Aż się sama sobie dziwię, że to zaczynam ogarniać. Grzebię w strukturze postów. Z tłumu robaczków wyłania mi się powoli sens, zaczynam widzieć struktury. Uwielbiam, gdy coś ma sens i struktury. To taki mój fetysz, choć sama w swojej istocie jestem tego matematycznym  zaprzeczeniem. Wchodzę więc w te robaczki, rozganiam gdzie trzeba, wstawiam komunikaty jakie trzeba i... odtąd przy niektórych zdjęciach pojawiają się u mnie przyciski "Pin it". Mało tego, że się pojawiają. One działają. Cudowne, czyż nie?  Bo przyciski te służą, aby zdjęcie przenieść do swojego profilu na Pinterest, jeśli ktoś już je ma. A coraz więcej osób ma.

Cieszę się jak dziecko, że to tak pięknie działa. Przeżywam przy tym prawdziwe emocje, jakich nie da się ściągnąć z internetu. Prawdziwą radość z małej rzeczy. I prawdziwy dreszczyk satysfakcji.

I ujmuje mnie również fakt, że się tak pięknie informacja w sieci roznosi drogą kropelkową. Przejmuje mnie to  do żywego. Bo czy to nie jest fascynujące? Sieć, która nie ma nawet siedziby, nie ma budynku, serwera, ani nic fizycznego. Czyli, że jak to działa, że działa? Kto mi to wyłoży?

Zachwycam się tak pierdołami. - pomyślałby kto, że ja dziewczyną  jestem, którą ta dziwka deprecha do bruku przygina bezlitośnie?

No, to jeszcze na poprawę nastroju po tym łzawym tekście, smakowity kąsek dla amatorów kotów. Podesłał mi kiedyś Grześ. Też w jakimś kryzysie byłam wtedy. Pomogło.
I jak to moja siostra ukochana kiedyś trafnie to skomentowała: "Kot świetny, a orkiestra - cóż - gra sobie tylko".





____________
* Owo nieparlamentarne określenie przeczytałam ostatnio u Radomskiej, i odkąd tę zdzirę-deprechę tak nazywam, tak deprecjonuję, czuję, jakbym brała się z nią za bary i  jakoś mi lżej. Jest słowo - jest moc.

Frou , frou...

- Co dziś robisz, Bet? Wpadniesz na kawkę?
- Nie wpadnę, bo pracuję.
- W sobotę pracujesz?
- Pracuję. I mam nadzieję, że się to przełoży w sposób liniowy na nominały biletów NBP, bo podatek mam do zapłacenia na dniach.
- No to ja wpadnę. Grzej wodę.
- Grzeję. Pofruwamy.
- ???
- Bo ja dziś pracuję w MOTYLARNI.









piątek, 25 stycznia 2013

Fakultety z marzeń

Warsztaty zaczęłam dziś nietypowo - wykładem teoretycznym na temat marzeń. 
Kilka cytatów i własnych niewydumanych twierdzeń z tej dziedziny zaserwowałam na pierwsze danie.  Danie posmakowało.W końcu jestem marzycielką dyplomowaną. I to z długoletnią praktyką. Marzę od zawsze, odważnie i z dziecięcym antuzjazmem, sprintersko i długodystansowo.
Zastanawiałyśmy się więc nad istotą marzeń - ich przedmiotem, ich źródłem i podstawą. To punkt wyjścia wszystkiego.

- Ja chciałabym wygrać w totolotka  - padło z sali.

- Źle - odpowiedziałam. - Nie marzymy o pieniądzach. Niech one będą środkiem, ale nie celem. Warto myśleć więc o podróżny pięknej i dalekiej. Nie jest wykluczone, że do jej realizacji  pomocne będą pieniądze. Ale i bez nich wybierzemy się w drogę.

- Ja chciałabym, aby mój wnuczek był zdrowy.

- A czego chciałabyś dla siebie? - pytam. Ona nie wie. Mówię więc: - Świat sobie bez was poradzi. I bliscy sobie bez was poradzą. Nie zbawimy świata, same tkwiąc w kłopotach. Czy wnuk jest chory?

- Nie.

- Więc skąd takie marzenie? Na wszelki wypadek? - drążę. - Może szkoda czasu, aby marzyć na wszelki wypadek. Może warto pomyśleć o sobie.   My też jesteśmy ważne. Gdy my jesteśmy szczęśliwi, nasi bliscy też mają mniej powodów do zmartwień.

- A ja to bym chciała objechać świat.

- A czy to jest możliwe? Czy jest konkretne? Marzenia nieszczegółowe, niekonkretne lub niemożliwe do spełnienia zaśmiecają nam głowę i przynoszą stres. Po co marzyć o czymś, co nie ma żadnych znamion, że może kiedykolwiek się spełnić? Po co myśleć, że chciałabym objechać świat, skoro nawet nad Bałtyk nie chce mi się ruszyć. Nie znam i nie doceniam swojej okolicy. Skąd więc wrażenie, że docenię cały świat i będę dzięki temu szczęśliwsza?

Potakują.  Pomrukują. Słuchają. Analizują w głowie.  Uśmiechają się do własnych myśli. (W trakcie opowiadam o naszej rowerowej wyprawie. Cóż to było za marzenie!) Wyczekują. Kontynuuję więc:

- Myślmy konkretnie. Zawrzyjmy horyzont czasowy. Niech nie będzie zbyt odległy. No i ważna jest motywacja. Ta powinna być zawsze pozytywna. Nie marzymy o tym, by sąsiadowi zdechły kury. Z Kargula i Pawlaka się chętnie pośmiejemy, ale my już ich zostawiliśmy daleko w tyle. Marzymy pozytywnie. Chcemy, aby było nam dobrze. Chcemy zdobyć jakiś prywatny szczyt. Dla siebie. Nie kosztem innych. Nie chcemy nikomu niczego udowadniać, ani nikomu zagrać tym na nosie. Chcemy czegoś, bo to NAM sprawia przyjemność i satysfakcję.

Cele ustaliłyśmy więc na nowo. Każda swój cel w swojej głowie. Przyszła kolej na technikę i metodologię.  Z entuzjazmem pracownika firmy Amway tokowałam:

- Zróbmy analizę marzenia jako przedsięwzięcia. Tak jak to robią spece od biznesu. Oni rozpatrują cztery punkty: szanse i zagrożenia oraz słabe i mocne strony. Zróbmy tabelę. Wypunktujmy. Określmy hierarchię. I powoli, małymi krokami działajmy na swoją korzyść. Wzmacniajmy nasze mocne strony. Chwalmy się nimi. Niech bliscy wiedzą. Niech się cieszą z nami. Planujmy. Wizualizujmy. A jednocześnie pracujmy nad słabymi stronami. Niwelujmy.  Umniejszajmy rangę. Oswajajmy potwora. Z czasem nasze niedomagania znikną, lub nawet przejdą na stronę mocnych stron. Przykłady, przykłady, przykłady...
To samo z zagrożeniami i szansami. Szanse wykorzystajmy. Otwórzmy się na propozycje. Ludzie chcą nam pomoc, jeśli widzą, że nam zależy. Pokibicują.
Zagrożenia weźmy pod uwagę, ale niech nas nie zniechęcą.  Nie demonizujmy własnego strachu. Przykłady, przykłady...

I tak to szło.  Prawie jak na spotkaniu amweyowców. Ale o to chodziło. A wnioski padły z sali:

"Warto marzyć. Nie boimy się tego. Marzymy rozsądnie, nie naiwnie. Musimy się nauczyć myśleć o sobie i konkretyzować w głowie zamierzenia, oraz mieć na oku cel. Trzeba doprecyzowywać warunki  i opracować strategię. Wtedy się spełni."

Wszystko wydało się proste. Uśmiechy, rozmowy, potakiwania, przykłady. Było przyjemnie i rozluźniająco.

I aby sobie pomóc, na wszelki wypadek - tfu tfu - postanowiłyśmy te dobre myśli zamknąć w lalce. W żadanicy*.
Nawet jeśli żadanica nie pomoże, to na pewno nie zaszkodzi. A co!










____________
* O lalkach żadanicach  pisałam już kiedyś tutaj:  ---->  O TUTAJ!

środa, 23 stycznia 2013

Pozorantki

Paski takie są, że same z siebie prawie nigdy nie są ciekawe (prawie jak moja twarz  bez makijażu).

Chyba, że mają wyjątkowo udany układ kolorów. W przeciwnym razie - nieszczególne.
Cichociemne, nieśmiałe, introwertyczne.

I mogę sobie tak żyć w takiej błogości i rozleniwieniu z powodu, że te paski takie mdłe, i nawet się nie spodziewam, że one za plecami szykują jakąś większą akcję.