I wiem już teraz na pewno, że gdy znowu nadarzy się taka okazja,
znowu wyprasuję tę sukienkę,
że znowu zarwę dwie noce, nie będę się wściekać, że drogo, że daleko, długo i z opóźnieniem, że z lekceważeniem praw pasażera zakrawającym na jakąś groteskę...
będę szła 5 km, zniszczę kolejne w tym sezonie trampki, pewnie nawet trochę zmoknę,
ale zasiądę w odpowiednim towarzystwie...
lub poszukam takiego, wyższego ode mnie o dobre pół metra, który świetnie sprawdza się jako parasol i piorunochron, gdy tłum staje się groźny...
upewnię się, że jestem na właściwym miejscu...
i będę czekać sześć godzin pod sceną...
aż zgęstnieje tłum i zabłysną światła
aż wjedzie cały sprzęt i zostaną podłączone wszystkie wtyczki, aż sprawdzą nagłośnienie i iluminacje, rozstawią butelki z wodą dla artystów...
i niech by to trwało następnych kilka godzin, to dam radę, bo wiem...
że wraz z pierwszymi nutami rozbłysną mi iskry w oczach, albo popłyną łzy,
zapomnę o zmartwieniach, których mam trochę ostatnio,
pomyślę:
"dzięki ci, synu, że mnie tu wyciągnąłeś po raz kolejny",
może przez chwilę zatęsknię, że przeżywam to sama,
by już za sekundę zapomnieć o wszystkim,
bo lada moment będzie już tylko straszniej.
Głębiej, miłośniej, wspanialej...